Reklama

Planuję zredukować do minimum liczbę przedmiotów: ubrań, kosmetyków, wszystkich tych gadżetów, których potrzebę istnienia tylko sobie wmówiliśmy, i z małym plecakiem wyruszyć w długą podróż pociągiem. Z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.

Reklama

Podróżując w ten sposób pokonuje się przestrzeń powoli, mila za milą, po nużących, nieskończonych pustkowiach Eurazji. Wiem, że nad moim pociągiem szybować będą samoloty, które nic sobie nie robią z granic, stref czasowych, nie doświadczają przymusowych postojów. Drogą powietrzną mogłabym dotrzeć do stolicy Tybetu, Lhasy, w niecałe 24 godziny. Ale taka podróż jest jak cesarskie cięcie, zbyt szybkie przejście z jednego świata w drugi, bez prawdziwego mozołu drogi. A ja chciałabym zrozumieć niewypełnioną przestrzeń, która wyrasta już pół dnia drogi od Moskwy, ciągnie się przez całą Syberię i Mongolię, aż do Chin.

Jazda pociągiem ma to do siebie, że pejzaż łatwo się rozmazuje. Nie można zatrzymać kadru. Mijane po drodze ludzie i rzeczy pozostaną nieuchwytne. Możliwe, że zapał do podróży w tym kierunku pojawił się we mnie dlatego, że przez ponad dekadę mieszkałam na Zachodzie, w małym, pozbawionym wyżyn i otwartych przestrzeni regionie, jakim jest flamandzka część Belgii. Kiedy człowiek stoi i rozgląda się po równo obsianych, zagospodarowanych i zabudowanych zachodnioeuropejskich równinach, łatwo mu uwierzyć we własną wielkość. Od Uralu zaczyna się bezkres i stopniowo zmienia się perspektywa: ubywa ludzi, przybywa ziemi, coraz bardziej niedostępnej i nieprzyjaznej. U podnóża Himalajów jest się już tylko drobiną w cieniu potężnej przyrody.

To było gorące lato 2015 roku, początek kryzysu migracyjnego w Europie. Na Zachód maszerowały tysiące uchodźców, a ja opuszczałam wygodne życie w Belgii. Nasz dobytek spakowaliśmy do wysłużonego dostawczego nissana i ruszyliśmy do Polski. W kraju nie było mnie przez 12 lat. Wszystko się tam zmieniło, czytałam o tym w gazetach i mailach od przyjaciół. Czułam, że emigruję po raz kolejny, tym razem do miejsca urodzenia, gdzie znowu będę kimś obcym. Moje dzieci ledwie sylabizowały po polsku, choć już z początkiem września miały rozpocząć naukę w zwyczajnej szkole, gdzie nie było ani jednego cudzoziemca. Załadowane po sufit auto sunęło powoli po Autostradzie Wolności, zbliżając się do Kazimierza Dolnego, miasteczka, gdzie jakiś czas temu kupiliśmy walący się, drewniany domek, który – teraz wyremontowany i czysty – miał się stać naszym azylem.

Byliśmy uchodźcami z pierwszego świata. Z każdym kilometrem oddalaliśmy się od rozbudowanej, belgijskiej opieki społecznej, wysokiej pensji minimalnej, emerytury dla każdego, dofinansowywanej pomocy domowej i wypłacanych przez pracodawców pieniędzy na wakacje. Belgijscy znajomi nie mogli uwierzyć, że porzucamy welvaartstaat, państwo dobrobytu, na rzecz wschodnich rubieży Unii Europejskiej. Kiedy pokazywaliśmy im na mapie Kazimierz, przytomnie zauważali, że to blisko granicy z Ukrainą, i choć – jak większość mieszkańców Zachodu – nie bardzo się orientowali, o co chodzi w konflikcie w Donbasie, ostrzegali nas przed niesprecyzowanym niebezpieczeństwem. Koledzy z belgijskiej klasy syna przygotowali dla niego pożegnalny rysunek, na którym złożyli uroczo koślawe podpisy pierwszaków. Od września miejsce mojego dziecka miał zająć w klasie nowy kolega – chłopiec mieszkający w zorganizowanym w pobliskiej bazie wojskowej obozie uchodźców, którego istnienie podzieliło mieszkańców naszego nadmorskiego miasteczka. Jedni uważali, że to koniec bezpiecznego Koksijde, inni cieszyli się, że ziejące pustką koszary wreszcie się do czegoś przydały.

Wyruszyliśmy o świcie, żeby przejechać jak najwięcej kilometrów, zanim zacznie się upał. Przejeżdżając przez niewidzialną granicę między Holandią a Niemcami usłyszeliśmy w Westduitser Rundfunk historię trzydziestokilkuletniego Achmeda z Syrii, zakwaterowanego w ośrodku dla uchodźców we wschodnioniemieckim miasteczku, który minionej nocy podpalono. Achmed mówił, że zapach zgliszczy zna tak dobrze, że daje mu on poczucie bezpieczeństwa. Podkręciliśmy do maksimum klimatyzację w nissanie.

Nasz wrażliwy na upały buldog francuski sapał z wysiłku. Daliśmy mu kostki lodu z termosu i chłodziliśmy wodą w sprayu. W tym samym czasie holenderska rozgłośnia, której sygnał powoli zanikał wraz z przejechanymi przez nas kilometrami, poinformowała, że w chłodni austriackiej ciężarówki natrafiono na 30, a może nawet 40 ciał uchodźców. Znajdowały się w stanie rozkładu i policja nie mogła ich dokładnie policzyć. Reporterka mówiła o „straszliwym zapachu śmierci” w miejscu, gdzie porzucono samochód.

W turystycznej lodówce wiozłam upominki z Belgii: pralinki, cynamonowe ciasteczka i parę butelek piwa od trapistów – prezenty dla dobrych ludzi. Sąsiada pilnującego w zimie naszego kazimierskiego domku. Sekretarki w szkole, która załatwiła wszelkie formalności, by nasze dzieci mogły zacząć naukę od września.

Właściciela pobliskiej restauracyjki, pozwalającego nam parkować na swoim terenie. Wszyscy na początku uważali, że nasze uchodźctwo z Belgii nie potrwa dłużej niż parę miesięcy. Potem mieli stopniowo zmieniać zdanie. Polska jawiła im się krajem coraz lepszym, a Zachód – coraz bardziej zagrożonym. Według badań blisko 90 procent Polaków uznało swój kraj za bezpieczny(ankieta CBOS z 2018 roku) – takiego wskaźnika nie ma żadne państwo z tzw. starej Unii Europejskiej. W Raporcie New World Wealth z tego samego roku Polska znajduje się na szóstym miejscu najbezpieczniejszych na świecie krajów dla kobiet. Podobnie dobre rezultaty pokazują statystyki kryminalne dotyczące wandalizmu i drobnej przestępczości.

Tak więc wróciłam do bezpiecznej Polski, ale długo nie zagrzałam miejsca w nowym domu. Wiem, że nie jestem osamotniona w niespokojnej chęci zwiedzania. Syndrom cupiditas videndi terras, czyli pragnienia oglądania ziem, towarzyszy ludziom od zawsze, ale jego zaspokojenie nigdy nie było tak łatwe do zrealizowania. Bilety, wizy, rozkłady jazdy, miejsca noclegowe – niemal wszystko można dziś załatwić przez internet z łatwością kontrastującą z tym, co czeka podróżnika w realu. Nie ma już ziem nieodkrytych, choć wciąż jeszcze są połacie, których nie pokrywa Google Maps.

Wyruszając w daleką podróż, nie zawsze wiemy, dlaczego ciągnie nas akurat tam. Przeczuwamy, że odkryjemy coś cennego, coś, czego nam na naszej ziemi brakuje. Alain de Botton w znanym eseju Sztuka podróżowania pisze, że wojaże „są akuszerkami myśli” a dom rodzinny niekoniecznie „miejscem na spotkanie z naszym prawdziwym ja”. Być może jest w nas wszystkich potrzeba wyjścia z ciepła i komfortu. W podróżach wystawiamy się na przeciągi, badamy własną wytrzymałość i wstydliwie zauważamy, że jest ograniczona.

„Moje ciało oraz umysł okazały się nieobliczalnymi współtowarzyszami podróży mającymi istotny wpływ na moje doznania. – pisze de Botton. – Ciało trapiły kłopoty ze snem, narzekało na upał i muchy i nie chciało trawić hotelowych posiłków. Umysł ze swojej strony z zapamiętaniem ulegał napadom niepokoju, nudy, bezprzedmiotowego smutku oraz obaw natury finansowej”. Być może właśnie te wszystkie braki i dolegliwości mówią nam, przybyszom z Zachodu, najwięcej o nas samych oraz o świecie, z którego przyjechaliśmy i do którego wracamy.

Jesienią 2016 roku wsiadłam do pociągu kolei transsyberyjskiej i przejechałam samotnie odcinek Irkuck – Władywostok. Rok później pokonałam jeszcze raz całą trasę, tym razem z Moskwy. W 2018 roku postanowiłam zabrać na Syberię moich najbliższych. Przebyliśmy odcinek od Bajkału do Pekinu. Wiosną 2019, dokładnie 70 lat po tym, jak komuniści wygrali chińską wojnę domową i zajęli wschodni Tybet, pojechałam po raz pierwszy koleją do tej przez wieki najbardziej odosobnionej i najbardziej niedostępnej krainy świata. Jesienią tego samego roku, kiedy Chiny hucznie świętowały 70-lecie ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej, wróciłam znowu na Syberię i dalej, do Lhasy.

Kiedy w styczniu 2020 roku, pod koniec azjatyckich podróży, wsiadałam do zatłoczonego pociągu w New Delhi, nie wiedziałam jeszcze tego, z czego służby specjalne w Pekinie już doskonale zdawały sobie sprawę: nieznany wirus z Wuhan w krótkim czasie zmieni wszystko – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie.

Niebawem opustoszeją dworce, zatrzaśnięte zostaną zarówno granice państw, jak i drzwi pogrążonych w kwarantannie domostw na wszystkich kontynentach. Paszporty staną się bezużyteczne, bo na długi czas jedyną możliwą podróżą będzie jazda w wyobraźni. Mam nadzieję, że Pociąg do Tybetu sprawdzi się jako lektura podczas wojaży wyimaginowanych, jak i podczas tych prawdziwych, kiedy znów staną się możliwe.

Reklama

Fragment pochodzi z książki "Pociąg do Tybetu" Mai Wolny (wydawnictwo: MANDO). Książka swoją premierę miała podczas warszawskiego Big Book Festiwal.

Reklama
Reklama
Reklama