Reklama

Misterna robota
Miejsce akcji: Ekwador
Bohaterowie: ja i kapelusz Panama
Jestem spełniona, ale… Jeśli mam być szczera, to głowę stale mam zaprzątniętą myśleniem o Górach… O wyprawach moich i kolegów, którzy przysyłają mi „gorące pozdrowienia” z wyjazdów wspinaczkowych. Jakby chcieli mi zrobić na złość, wiedząc, że nie mogę się teraz ruszyć z domu. W zeszłym roku zdobyłam Mount McKinley i Elbrus (oba zaliczane do Korony Ziemi), ale jeszcze zanim wróciłam do domu, myślałam o kolejnych Górach. Po prostu nie mogę się doczekać spotkania z Nimi.

Wiele osób zamęcza mnie pytaniem, dlaczego postanowiłam zdobyć Everest… Mogłabym odpowiedzieć, jak George Leigh Mallory zapytany o to w 1923 r. podczas jednej z niezliczonych prelekcji, podczas której zbierał fundusze na kolejną ekspedycję: „Ponieważ istnieje”…

Należałoby się zastanowić, po co ludzie w ogóle się wspinają? Całkiem niedawno prowadziłam adventurowe życie, ciągle byłam w podróży, zmieniały się krajobrazy, a ja traktowałam je jak scenografię do kolejnych pasjonujących przygód (i nieźle się przy tym bawiłam). Tak było do dnia, gdy po raz pierwszy pojechałam wspinać się w Alpach. Szłam granią pod szczytem Mont Blanc i gdy dochodziliśmy do wierzchołka, wiatr rozwiał chmury nad Chamonix – dookoła odsłoniły się alpejskie szczyty… Stało się. Wiedziałam, że rajdy, nurkowanie czy sporty powietrzne pozostaną miłą odskocznią od tego, co miało stać się moją najważniejszą pasją.

Człowiek ma chyba zakodowaną potrzebę zbliżania się do nieba. Wszystko, co boskie i wspaniałe, jest zawsze w górze – począwszy od Olimpu, a na Królestwie Niebieskim skończywszy. Pomijając jednak wątek religijny – co może skłaniać ludzi do wspinaczki? Niech pomyślę. Rozrywka!?

Reklama

Na początku człowiek ma w sobie dość godności, żeby w nocy wstać, wygrzebać się z ciepłego śpiwora, założyć goreteksowe spodnie, kurtkę, rękawiczki, wciągnąć zimne buty, budząc przy tym wszystkich współmieszkańców namiotu, wyczołgać się na dwudziestostopniowy mróz i wysikać się. Po kilku dniach, nie wychodząc ze śpiwora, nie zważając na to, że wszyscy słyszą, załatwia się do butelki. I jeszcze zostawia butelkę w śpiworze, bo daje dodatkowe ciepło...
O nie, to zdecydowanie NIE JEST zabawne! Może więc zwykła przyjemność w obcowaniu z naturą?


Reklama

Piąta rano. Pobudka. Po omacku ubrałam się najszybciej jak mogłam, by poranny, przeszywający mróz nie dotarł do każdej komórki mojego ciała. Spakowałam plecak – znowu wydawał mi się zbyt ciężki, choć prawie nic do niego nie włożyłam! Zjadłam owsiankę i jajko na twardo, zrobiłam herbatę do termosu. Potem dopięłam raki, ostatnie spojrzenie w górę i ruszyłam. Na początku szło mi się doskonale (…). Po około godzinie zaczęłam marznąć. Na rozgrzewanie butów, zmienianie skarpetek, wkładanie rozgrzewaczy chemicznych i pospieszne ich wyciąganie, bo mnie uwierały, straciłam ponad godzinę. Wybiłam się z rytmu i już go nie odzyskałam. Najpierw tęskniłam za słońcem, które by mnie rozgrzało, potem je przeklinałam (…). Upał był nieprawdopodobny. Wydawało mi się, że słońce wypala mi dziurę w czubku głowy. Od śniegu odbijały się promienie i parzyły w oczy. Zatrzymywałam się co chwila, zdejmowałam warstwy ubrania i pakowałam pod czapkę śnieg, z nadzieją, że ostudzi mój parujący mózg.

Nie. To też nie to… Może więc sława?!
Ból głowy był tak silny, że aż bałam się otworzyć oczy. Już wiedziałam, że poranne światło przefiltrowane przez żółtą kopułę namiotu będzie nieprzyjemnym doznaniem. Dyszałam ciężko, myślałam tylko o tym, że chce mi się pić, że zaczyna mnie mdlić. Klasyczne objawy choroby wysokościowej (…). Po około półgodzinie wzeszło słońce i niemal równo z nim w namiocie zrobiło się duszno, a na głowę spadł mi prysznic z zamarzniętych oddechów, które osadzały się na ściankach przez całą noc. Niechętnie wyczołgałam się w chłodny poranek. Kaszka bananowa dla dzieci i pięć łyków herbaty – to wszystko, co było w stanie przyjąć moje udręczone ciało…

Wierzcie mi, że znam kilka łatwiejszych (i bezpieczniejszych) sposobów zdobycia popularności! Szukam zatem dalej… Pozostaje jeszcze możliwość sprawdzenia się.

Everest był ciężką próbą charakteru, bo dotknął najczulszej struny w mojej osobowości – cierpliwości. Zawsze chodziłam pod górkę, ale na skróty. Wybierałam zawsze drogę dużo trudniejszą, ale szybszą. Everest to było coś, od czego się z tym swoim pośpiechem po prostu odbiłam. Odbiłam się od ogromu masywu skalnego. Everest jest życiem zatrzymanym w kadrze. Wszystko wymaga gigantycznej cierpliwości. Topienie śniegu, gotowanie wody, jedzenie, wszystkie rzeczy, które robi się wokół siebie, permanentne zmęczenie, zimno, a przede wszystkim czekanie na okno pogodowe przez jedenaście dni… Dla mnie konieczność wykazania się ogromną cierpliwością i absolutnym podporządkowaniem kaprysom Góry była nie do zniesienia. Nauczona kształtowania rzeczywistości, nie mogłam pojąć, że nie jestem w stanie ukształtować ani terenu, ani pogody, ani mojej aklimatyzacji (…).
Wspinaczka nie jest, nie może być przyjemna w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Radosny marsz, oddychanie pełną piersią, podziwianie widoków, rozkoszowanie się lekkim mrozem szczypiącym w policzki nie ma racji bytu w Górach Wysokich. Umysł otumaniony brakiem tlenu jest otępiały i nieczuły na bodźce, marsz ogranicza się do pokonywania kilku kroków i wykonywania histerycznych oddechów niczym ryba wyjęta z wody. Wstaje się o świcie, a właściwie – w nocy, marznie, nie można się wykąpać. Nie ma się ani chwili intymności, dzieląc maleńki namiot ze współtowarzyszami wyprawy. Kiedy jest się na szczycie, myśli się zwykle o tym, że najgorsze dopiero przed nami. Większość wspinaczy ginie właśnie podczas zejścia. Ale, kiedy już dotrę do Bazy, kiedy odwrócę się i spojrzę na tę gigantyczną Górę – będę mogła sobie powiedzieć: „Udało się!”, „Zrobiłam to!”. Pozostanie świadomość, że pokonałam wszystkie przeciwności losu, pokonałam siły natury, wreszcie pokonałam własne słabości! To jest właśnie najpiękniejszy moment wspinaczki wysokogórskiej!

Reklama
Reklama
Reklama