Reklama

Joe jest już trupem. Widzi to w oczach Simona Yatesa, swego partnera wspinaczkowego. Zresztą nie musi na niego patrzeć, aby zdać sobie sprawę, że jest już po nim. Na początku, kiedy usłyszał chrupnięcie w kolanie, jeszcze się oszukiwał – na pewno tylko coś sobie zerwał. Na pewno nie złamał nogi. Ale gdy opiera na niej ciężar ciała, potworny ból dochodzi aż do pachwiny, pulsuje, wywołuje mdłości. Opiera czoło o śnieg. Nagle ogarnia go panika – czy po tym, co się wydarzyło, partner go zostawi?

Reklama

Simon patrzy na Joe tak, jak się spogląda na ranne zwierzę, któremu nie da się już pomóc. Szuka czegoś w plecaku, po czym bez słowa podaje tabletki przeciwbólowe. Są za słabe, żeby mogły przynieść ulgę, ale nie ma nic innego do wyboru. Ich sytuacja, rozpaczliwa przed wypadkiem, stała się beznadziejna.

Poprzedniego dnia, 7 czerwca 1985 r., zdobyli wierzchołek Siula Grande. Weszli nie byle jaką drogą, bo dziewiczą zachodnią ścianą stanowiącą największe wyzwanie tego sześciotysięcznika. Strome rynny, którymi mozolnie przesuwali się w stronę wierzchołka, wypełnione zdradliwym sypkim śniegiem, przyprawiały o drżenie kolan. Oczywiste było, że będą musieli schodzić inną drogą. Wybrali grań wijącą się niczym wąż i zwieńczoną potężnymi śnieżnymi nawisami. Okazała się równie niebezpieczna jak rynny. W pewnym momencie jeden z nawisów oberwał się, pociągając Simona, i tylko lina zdołała go uratować przed runięciem w przepaść. Przeciwnik okazał się dużo groźniejszy, niż sądzili. Siula Grande najpierw niechętnie wpuścił wspinaczy na szczyt, potem nie chciał ich wypuścić. Wypuścić żywych.

Planowali wrócić do obozu po czterech, najwyżej pięciu dniach akcji górskiej. Tymczasem mijała piąta doba, a oni ciągle tkwili niedaleko wierzchołka, wyczerpani i odmrożeni. Schodzili bardzo wolno, obawiając się kolejnych nawisów. Joe nie przestawały dręczyć złe przeczucia. Starał się myśleć racjonalnie, ale niepokój wracał ze zdwojoną siłą.

Przy kilkumetrowym lodowym uskoku zatrzymał się, żeby poszukać dogodniejszego zejścia. Najpierw ostrożnie opuścił nogi uzbrojone w raki. Później wyrwał jeden z czekanów. Kiedy się nim zamachnął, usłyszał trzask. To puścił lód trzymający drugi czekan. Joe już koziołkował głową w dół, nabierając szybkości. Spadł pionowo na sztywne nogi. Pod wpływem silnego uderzenia goleń wbiła się w staw kolanowy i przeszła na wylot.

W ciągu zaledwie kilku sekund zmieniło się wszystko. Oto stoi teraz na stromej grani na wysokości przeszło 5700 m i patrzy na dziwnie zniekształcone prawe kolano. Wyrok już zapadł. W wysokich górach ze złamaną nogą nie ma się żadnych szans. Wiedzą to obaj z Simonem, nie rozmawiają jednak na ten temat. Zaczynają mozolnie opuszczać się na linie w dół zbocza. Dla Joe oznacza to niekontrolowany zjazd na brzuchu, w czasie którego raki zahaczają o nierówności, szarpiąc złamaną nogę. Wrzaski pełne bólu na pewno docierają do uszu Simona, ale ten najwyraźniej je ignoruje. Nie ma czasu na litość. Ich szanse na uratowanie się są nikłe i maleją z każdą godziną.

Po wielu zjazdach we wspinaczy wstępuje nadzieja. Według obliczeń pokonali już ok. 800 m w pionie, a to znaczy, że lada moment powinni się znaleźć u podstawy ściany, na lodowcu. Tam będzie bezpieczniej. Simon uśmiecha się pocieszająco do swego partnera i znów zaczyna opuszczać go na linie. W zapadającym zmroku wiruje coraz więcej płatków śniegu, nie widać, co kryje się w dole.

Zbocze nieoczekiwanie staje się bardziej strome. Joe próbuje hamować rękami, wrzeszczy do Simona, lecz zamieć tłumi wszystkie dźwięki. Czuje dławiący strach, jakby przeczucie, że zaraz stanie się coś strasznego. Musi zatrzymać się za wszelką cenę! Ryje śnieg czekanem i zębami raków, ale nic to nie daje. Nagle wylatuje w próżnię i zawisa bezwładnie na linie.

Stek przekleństw ginie wśród wycia wiatru. Dlaczego stało się to właśnie teraz, po co było tyle niepotrzebnego cierpienia? Joe daje ujście swej złości i bezsilności, krzyczy, użala się nad swoim losem. Nad sobą ma skalny próg, kilkadziesiąt metrów pod stopami widzi szeroką szczelinę w lodzie. Nic nie może zrobić, ani ruszyć się w górę, ani w dół. Są związani liną i tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy spadną – Simon zsunie się w końcu po sypkim śniegu ściągany ciężarem ciała swego partnera. Obaj są już trupami.

Joe spokojnie czeka. Chciałby, żeby już wreszcie było po wszystkim. Co chwilę obsuwa się o parę centymetrów. To już nie potrwa długo. Ze spokojem przyjmuje myśl, że to właśnie w tym miejscu nastąpi koniec. Ma tylko nadzieję, że ktoś ich znajdzie i potwierdzi, że jako pierwsi przeszli zachodnią ścianę Siula Grande.

Nagłe uderzenie liny w policzek i Joe leci w pustkę. Krzyk, pęd powietrza, cios w plecy, szelest sypiącego się śniegu. Ból szarpie nogę. Nieoczekiwanie słychać śmiech. Joe głośno śmieje się i płacze na przemian – trupy nie odczuwają przecież bólu! Jest ogłuszony, lecz przeżył bez szwanku upadek z wysokości 30 m, chociaż wcześniej połamał się na kilkumetrowym uskoku!

Ocenia teraz swoje nowe położenie – z pomocą Simona będzie mógł się wydostać ze szczeliny. Krzykiem wzywa partnera. Odpowiada mu dudniący, zniekształcony dźwięk odbity od lodowych ścian. Pociąga za linę zwisającą z krawędzi szczeliny. Jeśli się napręży, będzie znaczyło, że Simon zginął. Ale końcówka liny ześlizguje się gładko na lodowy mostek. Joe długo się jej przygląda – została przecięta. Gasi czołówkę i szlocha w ciemnościach. A więc to miejsce będzie jego grobowcem? Przeraża go mroźna cisza lodowo-śnieżnej groty. Czuje się schwytany w pułapkę. Zastanawia się, ile czasu minie, zanim umrze. W ciepłym śpiworze na pewno będzie to kilka dni powolnego, żałosnego wsiąkania w nicość. Tyle że zanim nadejdzie koniec, pewnie popadnie w obłęd.

Wzdraga się na samą myśl o jedynym kroku, jaki może jeszcze wykonać. Skoro nie ma ucieczki w górę, zjedzie w mrok lodowej szczeliny. Nie chce bezczynnie czekać na śmierć, spróbuje wyjść jej naprzeciw.

Samobójstwo jest kuszącą perspektywą, ale Joe nie ma odwagi go popełnić. Wystarczyłoby, że zjechałby szybko na linie – specjalnie na jej końcu nie zawiązał węzła zabezpieczającego. Zsuwa się powoli, a wszystkie jego zmysły wyją, żeby się zatrzymał. Ogarnia go panika – chce krzyczeć, ale nie może wydobyć głosu. Wisi z zamkniętymi oczami, przyciskając kask do twardego lodu. Przekonuje siebie, że przecież i tak musi w końcu spojrzeć w dół. Nie spodziewa się znaleźć tam nic poza pustką i ciszą.

Śnieg! Nie wierzy własnym oczom. Czyżby dostał kolejną szansę? Pod sobą ma pomost przechodzący w stromą rampę, która prowadzi do plamy słonecznego światła na górze. Jeśli ta niepewna konstrukcja nie zawali się pod jego ciężarem i jeśli zdoła się wspiąć po rampie, będzie uratowany! Ze sprawną nogą w 10 min byłby na powierzchni.


Po pięciu godzinach zlany potem zwala się na śnieg. Słońce grzeje, ulatniają się strach i rozpacz. Wydostał się z pułapki, poradził sobie w sytuacji bez wyjścia! Joe leży spokojnie, przesuwając wzrok po znajomych szczytach, lodowcu, jeziorach i odległych pagórkach moreny, za którymi stoją namioty. Okrutna prawda dociera do niego powoli. Jak mógł myśleć, że jest uratowany, skoro od obozu dzieli go 10 km trudnego terenu, a on jest wyczerpany, odwodniony, wygłodzony? I ma złamaną nogę. Przypuszcza, że umrze gdzieś na morenie, ale śmierć nie wydaje mu się tak straszna jak wtedy, gdy tkwił w szczelinie.

Jakiś wewnętrzny głos, chłodny i racjonalny, mówi mu, co ma robić. Rusz się… Szybciej! Zmarnowałeś za dużo czasu. No, idź, bo zaraz zasypie ci ślady. Na lodowcu Joe natrafia na ślady Simona – to tak, jakby partner ustawił mu drogowskazy na pustyni pełnej śmiertelnych pułapek. Pogoda się jednak psuje, z ciężkich chmur pada śnieg, a wiatr szybko zamiata łańcuszek tropów. Szybciej! Joe czołga się w ciemnościach na oślep, w końcu nieruchomieje z twarzą w zaspie.

O pomyśl, umrzeć. Pójść nikt nie wie dokąd.

I leżeć w zimnej trumnie, gnić powoli;
Zamienić ciało żywe i gorące
Na garstkę gliny.

Monolog z Szekspira tłucze się po głowie, Joe nie może się od niego uwolnić. Wykuł go 10 lat wcześniej przed egzaminem z literatury. Czy to potworne napięcie oraz stres tak wyostrzyły jego pamięć i zmysły, że po takim czasie pamięta każde słowo? Wygląda ze śnieżnej jamy, w której spędził noc. Wokół skrzy się w słońcu świeży puch. Przykrył wszystko: i ślady Simona, i szczeliny. Joe zastanawia się, jak zdoła się przedrzeć przez lodowy labirynt. Potworna myśl, że znowu mógłby wpaść do szczeliny, niemal paraliżuje ruchy. Kluczy, wraca w te same miejsca, gorączkowo zastanawia się, którędy powinien pójść, wreszcie zaczyna popadać w histerię. Nagle rozpoznaje wielki głaz na skraju lodowca. Tam zaczynają się moreny!

Joe porusza się niczym automat. Ustawić czekan, unieść stopę w przód, oprzeć się – hop! – ustawić – unieść –oprzeć – hop! Ustala sobie punkt, do którego ma dotrzeć w określonym czasie, i uparcie dąży do niego, patrząc na zegarek. Los zdaje się stawiać przed nim coraz trudniejsze przeszkody. O ileż łatwiej było czołgać się po śniegu, niż pokonywać bezładne rumowisko głazów, jakim jest morena. Często potyka się i pada, przygniatając złamane kolano. Usztywnił je karimatą, jednak w zetknięciu z kamieniami niewiele to daje. Czasami płacze z bólu i frustracji, ale brnie przed siebie.

Słońce przygrzewa, w głowie przesuwają się obrazy i chaotyczne myśli. Brown girl in the ring… Tra la la la la… – nie cierpi tej piosenki Boney M, ale nie może się opędzić od jej refrenu. Pragnienie, które męczyło go już poprzedniego dnia, staje się nie do zniesienia. Wszędzie słyszy drażniący szmer wody. Rzuca się na mokry żwir, wysysa wilgoć razem z błotem, dławi się piaskiem.

Czy zdąży? To pytanie pojawia się tak nieoczekiwanie, że Joe aż siada, przerażony myślą, że nikogo nie zastanie w obozie. Simon nie ma powodu tam siedzieć. Na pewno widział szczelinę i jest przekonany, że jego partner zginął.

Joe musi jak najszybciej dopełznąć do namiotów. Z trudem podciąga się na głazach – świat wiruje, puls wali w skroniach. Jest tak odwodniony, że ledwie może się utrzymać w pozycji pionowej. W ciągu kilku dni stracił na wadze aż kilkanaście kilogramów. Przewraca się co krok, zaciska zęby, gdy ból szarpie nogę. Chciałby tu zostać, zasnąć, nie cierpieć już dłużej. Ale wewnętrzny głos ponagla. Po pokonaniu tylu przeszkód miałby zostać na morenie? Miałby się poddać?

Znajduje wreszcie wodę. Lśniąca strużka ścieka po głazie i napełnia zagłębienie w żwirze szybciej niż Joe jest w stanie pić. Po trzech dniach i nocach bez żadnego płynu pochłania ją bez opamiętania, aż do bólu żołądka. Co chwila traci poczucie czasu, ale drażniąca myśl: „Czy obozowisko jeszcze stoi?”, szybko przywraca mu świadomość. Strach przed opuszczeniem dusi w gardle, obezwładnia. Joe krzyczy w ciemność, w zacinający deszcz ze śniegiem. Dolina odpowiada mu przeraźliwym echem.

Pełznie w mroku, instynktownie wyszukując drogę w rumowisku kamieni. A może rozłoży śpiwór i zaczeka do rana? Wewnętrzny głos stanowczo się temu sprzeciwia – jest za zimno, by spać na morenie. Jeżeli tak zrobi, będzie to jego ostatnia noc. Joe czołga się dalej, mamrocząc pod nosem, jęcząc i śmiejąc się na głos z dowcipów, które mu przychodzą do głowy. Sprawdza godzinę – jest pierwsza w nocy. Czy będzie mu dane przeżyć jeszcze jeden dzień?

W przebłysku świadomości jakiś głaz wydaje mu się dziwnie znajomy. Na dodatek coś śmierdzi, co za ohyda. Sprawdza źródło tego smrodu. Dlaczego siedzi w odchodach? Powoli dociera do niego, gdzie się znajduje – trafił na obozową latrynę!

SIIIIIMOOoooonnnn – Joe wyje w ciemność upiornym głosem. – Proszę, bądźcie… musicie tam być. Och, Jezu, Chryste Panie… Przyjdźcie! Wiem, że tam jesteście. Pomóżcie mi, sk...syny, ratujcie… POMÓŻCIEEEEEE MIIIIII!

W śniegu i wietrze Joe widzi świetliste półkole pulsujące na czerwono i zielono. Statek kosmiczny? Wyskakuje z niego jasny błysk, słychać głosy i chrzęst kamieni.

Joe! Boże! O mój Boże! Powrót Joe ze świata umarłych jest wielkim wstrząsem dla Simona, przekonanego, że jego partner zginął. Z kolei dla Joe dotarcie do obozu nie oznacza jeszcze końca cierpienia ani nie daje pewności, że będzie żył. Kiedy nie musi się już o siebie troszczyć, coś się w nim załamuje. Jest tak wyczerpany, że nie potrafi utrzymać kubka z herbatą. A przecież są z Simonem ciągle w górach. Dopiero po pięciu dniach drogi – z czego Joe dwa dni spędza na grzbiecie muła – docierają do szpitala w Limie.

Po powrocie wspinaczy do kraju natychmiast rozgorzały dyskusje na temat etyki postępowania Simona. Większość osób ze środowiska ostro krytykowało go za to, że przeciął linę – symbol zaufania – łączącą go z partnerem. Niewielu przyjmowało do wiadomości, że nie było innego rozwiązania. W momencie kiedy śmierć groziła im obu, Simon ratował siebie. Nie był w stanie w żaden sposób pomóc Joe.

Nie znaczy to, że wspinacze nie popełnili błędów. Kluczowym było zabranie zbyt małej ilości paliwa. Wyliczyli zapasy gazu i jedzenia tylko na pięć dni. Kiedy doszło do wypadku, nie mieli już na czym zagotować wody ani co włożyć do ust. Nie mogli sobie pozwolić na kolejny chłodny i głodny biwak, schodzili więc po ciemku. Za dnia lodowy uskok byłby dobrze widoczny, bez problemu ominęliby go w drodze do lodowca.

Dwanaście lat po wypadku Joe Simpson wydał książkę Dotknięcie pustki, w której opowiedział andyjską historię. Przejmująca i pełna rozpaczy człowieka walczącego o życie, natychmiast stała się światowym bestsellerem. To za jej sprawą Joe ponownie zjawił się pod Siula Grande. Było to w 2002 r. Na podstawie książki kręcono film, a Joe – ubrany w staroświecki kostium wspinaczkowy – grał w nim niektóre sceny, m.in. czołgał się przez morenę. Jej widok, podobnie jak lodowca i otaczających go szczytów, uwolnił i przywołał najgorsze wspomnienia i skojarzenia. To było miejsce, gdzie wiedziałem, że wkrótce umrę. (…) Wspomnienia napływały tak wyraziste, tak szokująco żywe… Aż czasem miałem wrażenie, że nie było tych minionych 17 lat, że znowu znalazłem się w strasznej rzeczywistości roku 1985 i usiłuję spełznąć z góry. Zamiast oczyszczenia, jakim może być powrót do miejsca traumy, pojawiło się przerażenie. Nawet po przyjeździe z Peru doświadczał ataków paniki. Skutecznym lekarstwem na te dolegliwości okazało się opowiadanie własnej historii na różnych spotkaniach motywacyjnych dla firm. Tak Joe odkrył w sobie jeszcze jeden, obok literackiego, talent – talent mówcy.

Reklama

Niedawno Joe pojawił się w kolejnym filmie zrealizowanym na podstawie swojej książki: Zew ciszy. Przybliża on jeden z najbardziej wstrząsających wydarzeń w historii wspinaczki górskiej – próbę zdobycia w 1936 r. północnej ściany Eigeru w Alpach. Zginęło wtedy czterech wspinaczy. Jeden z nich, Toni Kurz, po długiej walce o życie zmarł na oczach ratowników, oddalony od nich zaledwie o parę metrów. Joe poznał tę historię, kiedy miał 14 lat, i to właśnie wtedy zaczęła się jego fascynacja wspinaczką. Nie mógł wiedzieć, że sam stanie się bohaterem równie dramatycznych wydarzeń, ale – w przeciwieństwie do tych na Eigerze – ze szczęśliwym zakończeniem.

Reklama
Reklama
Reklama