Reklama

Śniadanie z kangurem

Szukamy wielorybów, delfinów i koala. Kangury przychodzą same

Wychodzę z lotniska z ciężkim plecakiem i potarganymi włosami po 24-godzinnej podróży. Sydney wita mnie przyjemną, orzeźwiającą bryzą znad oceanu. Rozglądam się – większość Aussies ( jak o sobie mawiają Australijczycy) w japonkach, luźnych spodenkach i T-shirtach, niektórzy z deskami surfingowymi pod pachą... Tutaj, po drugiej stronie globu, panuje absolutny luz! Z moim mężem Norbertem z jednej z tańszych wypożyczalni kamperów TravelVans wyjeżdżamy domkiem na kółkach. Co do tej formy podróżowania jesteśmy przekonani w stu procentach. Gwarantuje pełną niezależność oraz niezapomniane noce w pustych, dzikich zakątkach. Co prawda nie da się nim wszędzie wjechać (daleko mu do samochodu terenowego), ale idealnie nadaje się na eskapadę po wschodnim wybrzeżu, aż do Port Douglas. Potem przesiadamy się w auto z napędem na cztery koła. W Sydney zwiedzamy słynne miejskie ikony. Z perspektywy promu poznaję Port Jackson, czyli zatokę ciągnącą się przez 20 km w głąb lądu do ujścia rzeki Parramatta. Imponujący most Portowy pokonuję spacerem, trochę żałując, że nie mam czasu na bardziej ekscytującą, prowadzoną przez przewodnika trzygodzinną wspinaczkę po przęsłach budowli. Na plaży Bondi delektujemy się smakiem świeżych krewetek z warzywami. Radości nie ma końca, gdy zakładamy pianki i wtapiamy się w tłumek czarnych punkcików na oceanie. Znaleźliśmy się w krainie miłośników sportu – dobrze zbudowanych wielbicieli surfingu, amatorów jogi, joggingu i gry w siatkówkę można tu spotkać już od świtu. Nocne uroki Sydney odsłania przed nami wieczorny spacer na wschodni cypel Circular Quay do słynnej opery.

Reklama

Jako zwolennicy dzikich i otwartych przestrzeni szybko uciekamy z miasta. Spieszymy się też na K’Ozzie Fest w Jindabyne – polonijny festiwal promujący dokonania Tadeusza Kościuszki oraz Pawła Edmunda Strzeleckiego, dalekiego przodka mojego męża. Mamy dostarczyć im kopię filmu 'Śladami P.E. Strzeleckiego', w którym zagraliśmy główne role. Po uroczystościach wybieramy się – oczywiście – na Górę Kościuszki (zwaną tu Mt. Kozzie). Na szczycie widzimy... Aussiego, który w stroju Adama pozuje do zdjęcia! Może niezupełnie nago, ubrany jest w brokatową kamizelkę i kapelusz. Australijczycy mają specyficzne poczucie humoru. Po weekendzie w Górach Śnieżnych ruszamy wybrzeżem. 25 km na północ od Entrance w kierunku Frazer Park docieramy w piękne kempingowe miejsca, które trudno znaleźć w przewodniku – to Laguna Bongon oraz pobliski Snapper Point. Wspaniała zatoczka z pustą plażą, klifowe wybrzeże oraz jaskinia, w której ocean tworzy fascynującą, nieokiełznaną kipiel. W PORT STEPHENS w nasze ręce wpada folder wycieczkowy. Na zdjęciach uśmiechnięci i zaaferowani turyści przyglądają się ogromnemu wielorybowi wyskakującemu z wody tuż przed ich nosami. My też tak chcemy! Szybko kupujemy bilet. W trzygodzinnym rejsie towarzyszy nam niestety tylko gromada wesołych delfinów, a mianem wieloryba zostaje określony malutki punkcik w oddali. No cóż, nie trafiliśmy na sezon obserwacyjny, który trwa w Australii od czerwca do października – wtedy rzeczywiście spotkać można w oceanie około 40 gatunków wielorybów i delfinów. Na wschodnim wybrzeżu najpopularniejszymi miejscami ich migracji są Cape Byron, Stradbroke Island oraz Hervey Bay. Uda się następnym razem. Rozczarowanie rekompensujemy sobie w punkcie widokowym Birubi Point w Anna Bay, oglądając spektakularny zachód słońca. Ocean kontrastuje z rozległymi, oświetlonymi na czerwono piaskami sięgającymi aż po horyzont. To doskonałe miejsce na nocleg, wolimy jechać jednak do Lemon Tree, żeby od rana przespacerować się po rezerwacie koali. I znowu niepowodzenie. Po godzinnym zadzieraniu w górę głowy i wypatrywaniu tych torbaczy wśród eukaliptusów nie znajduję ani jednego! Czyżby wszystkie zwierzęta w Australii bawiły się ze mną w ciuciubabkę?! A podobno w tym parku mieszka aż 150 osobników! Jeszcze tego samego dnia zatrzymujemy się w Billabong Koala Breeding Centre, żeby odreagować zoologiczne niepowodzenie. Nareszcie mogę dokładnie przyjrzeć się z bliska koali. Okazuje się sympatycznym leniuchem, który przesypia około 20 godzin dziennie. Takiemu to dobrze!Kierujemy się do Ellenborough Falls. Po 10 km nierównego traktu – wszystkie sprzęty ulokowane w kamperze trzęsą się rozpaczliwie. Nagrodą jest wspaniały widok na jeden z najwyższych wodospadów o pojedynczym strumieniu spadającym z 200 m do wąwozu lasu deszczowego. Prawdziwie australijski klimat odkrywamy w Diamond Head. Przy śniadaniu towarzyszą nam sympatyczne kangury i krążące wszędzie warany. Surfujemy na wysokiej fali, przyglądamy się paralotniarzom, przechadzamy się klifowym wybrzeżem i relaksujemy na pięknej plaży. Z zachwytem przyglądam się, jak w odległości kilku metrów od kampera kangurzyce karmią swoje maleństwa.

OPŁATA SPECJALNA

W AUSTRALII Z POLICJĄ SIĘ NIE DYSKUTUJE

Zatrzymujemy się na odpoczynek przy Big Banana: kicz nad kicze, gigantyczny plastikowy banan. Ale skoro tu jesteśmy, można go obejrzeć, przecież to symbol miasta COFFS HARBOUR i okolicy słynącej z plantacji bananowców. Australijczycy mają wyjątkowe upodobanie do Big Things. W każdym regionie umieszczają jakiś wielki charakterystyczny symbol. Mogą to być: krewetka, kalosz, kula bilardowa, ananas, butelka czy inne osobliwości.

Słynne BYRON BAY, ulubiona przez młodych ludzi baza wakacyjna, w sezonie bywa tak zapchane kamperami, że trudno znaleźć wolne miejsce parkingowe. Wieczorami z setek domków na kółkach rozbrzmiewa muzyka w klimatach Hendrixa i Marleya, unosi się zapach kadzidełek, potraw i przeróżnych używek, kwitnie życie towarzyskie. Nikt nie przejmuje się zakazem nocowania na parkingach, bo starzy wyjadacze wiedzą, że policja szykuje nalot na kampery tuż przed 5.00 rano. Trzeba wtedy wyskoczyć z łóżka w samych majtkach, zrobić autem kilka rundek przyległymi uliczkami i wrócić na miejsce. Niestety, doświadczenie to zdobywamy dopiero po pierwszym mandacie. Niby jeden z solidarnych kamperowiczów zapukał znacząco w nasz samochód przed „godziną zero”, ale znak rozumiemy dopiero po pięciu minutach, gdy policja wlepia nam mandat. W Australii z władzą się nie dyskutuje. Obeznany z tutejszymi zwyczajami Holender, widząc Norberta wpatrującego się w kwitek na 80 dolarów, mówi: – No worries mate! Nie przejmuj się... Jest wspaniały poranek, nocowałeś tuż nad oceanem i wszystko tylko za 80 dolarów! Trudno o tańszy nocleg w tym mieście. Życzliwi ludzie i piękna pogoda witają nas w QUEENSLAND. Notuje się tu aż 340 słonecznych dni w roku! Klimat wiecznie panujących wakacji, świetne warunki na uprawianie sportów wodnych, Wielka Rafa Koralowa i białe piaski wysp Withsundays. W Brisbane wrażenie robi fantazja planistów przestrzeni miejskiej: w ścisłym centrum pośród egzotycznej roślinności ulokowane są kąpieliska z wodą tak czystą, że bez obawy można w nich popływać. Przechodzimy przez słynny Story Bridge, spacerujemy po ogrodzie botanicznym i Queen Elizabeth St. Mimo że nie przepadamy za miejską dżunglą, tu czujemy się naprawdę dobrze.

W Australia zoo oddalonym „zaledwie” 76 km od miasta (na tym kontynencie odległości ocenia się według innej skali niż w Polsce) oglądamy pokaz karmienia krokodyli, wysłuchujemy niezwykłych i zabawnych opowieści o koalach, przytulamy się do aksamitnego w dotyku pytona i dostajemy porcję ciekawostek z życia Steve’a Irwina, legendarnego łowcy krokodyli i jego żony Terri.

Wehikuł czasu

EPOKA WIKTORIAŃSKA KONTRA DZIKI ZACHÓD I WIELKI BŁĘKIT

W Maryborough – miejscowości, która zachowała czar epoki wiktoriańskiej – kluczymy opustoszałymi uliczkami między XIX-wiecznymi budynkami. Panuje tu klimat jak z powieści Marka Twaina. Przypadkiem trafiamy do zapomnianego atelier Missing Link, specjalizującego się w fotografii sprzed epoki. Dziwne miejsce, jak i to całe miasteczko. Czas się tutaj zatrzymał. Sympatyczna posthipiska ustawia nas do zdjęcia w strojach z epoki wiktoriańskiej. Po dwóch godzinach odbieramy fotografię w sepii. Nie pozostawia złudzeń – wehikuł czasu zabrał nas do 1850 r.! Pani fotograf zdradza, że przed nami ostatni klient korzystał z takiej usługi lata temu. Od przechodnia dowiadujemy się, że zaraz ruszy wyścig rowerów skonstruowanych przez uczniów z tutejszych szkół. Gospodynie przynoszą placki, są loteria z fantami, piknik z wyśmienitymi kiełbaskami i zaangażowanie mieszkańców! Fiesta jak z filmów o Dzikim Zachodzie...
Nocą w Town of 1770 mam wrażenie, że wszystkie gwiazdy z całego nieba zebrały się tuż nad moją głową. Jest tu kameralnie, urzekają lazurowe wybrzeże, skaczące swobodnie kangury, stada białych papug i mnóstwo pięknych dzikich zakątków. Plaże w centrum okupowane są przez rybaków i właścicieli jachtów. W Airlie znajduje się baza wypadowa na wyspy Withsunday. Korzystając z oferty firmy Ocean Rafting, zabieramy się na wyspy szybką łodzią motorową. Przybijamy do pięknej zatoczki przy plaży Whitehaven. To trzeba zobaczyć! Lazur, dziesiątki odcieni błękitu nieba i oceanu kontrastują z niewiarygodnie białymi plażami. W wodzie widać nawet płaszczki manta zwane diabłami morskimi – są naprawdę ogromne, mają do 7 m szerokości. Przesypuję piasek przez palce. Jest tak drobny, że można nim polerować biżuterię. Przysłużył się też nauce – około 40 ton tego białego pyłu przetopiono na soczewki do teleskopu Hubble’a! W Townsville ładujemy manatki na statek z kursem na Magnetic Island. 25 minut bujania i jesteśmy na miejscu. Ruszamy szlakiem do zatoczki, której nazwa mówi sama za siebie – Arcadia. Piękna plaża, palmy kokosowe nad głową, bliskość rafy koralowej, koale przytulone do eukaliptusów i walabie przemykające drogą...
W dalszej podróży na północ krajobraz Queenslandu wypełniają wagoniki z trzciną cukrową, przetaczane z pól uprawnych, drzewka mandarynkowe i plantacje bananowców. W jednej z farm chcemy kupić banany – a jakże! – prosto z drzewa. Przy straganie nikogo nie ma, a obok ułożonej sterty owoców stoi waga i puszka z pieniędzmi z napisem: Help yourself – obsłuż się. Ważymy banany, wrzucamy do puszki cztery dolary i stwierdzamy z żalem, że u nas taki system raczej by się nie sprawdził. Kolejnym punktem na naszej trasie jest Mission Beach. Mimo że po Australii nie powinno jeździć się po zmroku ze względu na ryzyko zderzenia ze zwierzętami, sytuacja zmusza nas do nocnego pokonywania kilometrów. Suniemy z prędkością 20 km/godz. Z ciemności wynurzają się stojące obok drogi krowy i... kazuary. Trzeba uważać, bo te ptaki mają do 2 m wzrostu i mogą być niebezpieczne. Naprawdę warto tu zajrzeć! Nigdzie na wybrzeżu wschodnim nie natknęliśmy się na tak szeroką plażę, przy której rozciąga się pas egzotycznej zieleni z palmami daktylowymi.

Korale czerwone

W CIENIU ŻARŁACZA PŁYWAM MIĘDZY BARWNYMI ROZGWIAZDAMI

W drodze do CAIRNS , gdzie chcemy skonfrontować z rzeczywistością swoje wyobrażenia o Wielkiej Rafie Koralowej, zatrzymujemy się w Boulders, kilka kilometrów za Babindą. W gęstym lesie deszczowym kryje się wartka rzeka wijąca się między ogromnymi skałami. Spędzamy nad nią noc, żeby rankiem popływać z żółwiami, krabami i innymi żyjątkami w spokojnym, lazurowym basenie, a śniadanie zjeść w towarzystwie całkiem sympatycznych dzikich indyków.

Nareszcie Cairns i rafa koralowa. Na 2 tys. km zamieszkuje ją niewiarygodna liczba gatunków koralowców, ryb, barwnych mięczaków, szkarłupni oraz skorupiaków, gąbek i innych kolorowych stworzeń. Wyrywamy się z Norbertem z kampera, wpadamy na Reef Fleet Terminal, wskakujemy na statek i już po dwóch godzinach jesteśmy w wymarzonym miejscu! Wbijamy się w ławice kolorowych rybek, mijamy urwiska koralowe, rozgwiazdy, niemal ocierając się o węże wodne, kolorowe ślimaki. Pochłania mnie gonitwa za wielkim wargaczem, przeciskam się między koralowcami... Najpierw przypomina mi się Wielki błękit Luca Bessona, a zaraz potem Szczęki z żarłaczem białym w roli głównej. Jednak najniebezpieczniejsze są tu osobniki wyglądające całkiem niewinnie, jak wątłusz motyli, piękna ryba-skorpion z kolorowymi łuskami, lub ukryta na dnie ryba-kamień. Z fascynacją przyglądam się bogactwu życia podwodnego, za każdym machnięciem płetwą przed oczami pojawiają mi się fenomenalne niespodzianki. W niektóre żyjątka mogłabym wpatrywać się godzinami...

Wieczorem pozwalamy sobie na kulinarne szaleństwo. Zamawiamy tzw. zestaw buszmeński. Na talerzach lądują symboliczne porcje krokodyla, emu i kangura. Dopadają mnie lekkie wyrzuty sumienia, zwłaszcza przy kangurzych kęsach, ale ciekawość zwycięża. Najbardziej smakuje nam białe, soczyste mięso krokodyla! Kangurzyna niczym szczególnym nie zachwyca. Na dokładkę proszę o homara, kraby, krewetki, ostrygi i ślimaki – na wspomnienie podwodnej przygody. W Port Douglas podziwiamy zęby wielkiego żarłacza białego. Ile kosztują? Bagatela 400 dolarów (te mniejsze można kupić za jedyne 260 dolarów). Przesiadamy się w terenówkę.

Spotkanie ze snem

outback – odludna czerwona ziemia spalona słońcem

Kto nie prześpi się pod gołym niebem w outbacku, nie posłucha, jakim rytmem bije serce Australii, ten nie pozna w pełni jej tajemnic. Terytorium Północne, zamieszkiwane przez plemiona Aborygenów, to dla mnie ta najprawdziwsza Australia. Z krokodylami, najbardziej niezwykłymi parkami narodowymi, surrealistycznymi krajobrazami, czerwoną ziemią spaloną słońcem, ze świętymi miejscami z Czasu Snu... Podróżujemy przez tereny porośnięte eukaliptusami, wyglądającym jak kępy trawy spinifeksem i gigantycznymi kopcami termitów. Kamper na pewno poległby na tutejszych fatalnych drogach.
Park Narodowy Kakadu zajmuje prawie 20 tys. km2. Pośród eukaliptusów i traw wielu z tutejszych roślin i zwierząt nie można zobaczyć nigdzie indziej na świecie. W jeziorze Gunlom, gdzie kręcono zdjęcia do filmu Krokodyl Dundee, słyszałam o zagrożeniu obecnością krokodyli słodkowodnych. Kąpielisko jednak jest czynne. Nie mogę się oprzeć pokusie i płynę (najszybciej jak potrafię) 100 m do wodospadu Waterfall Creek, starając się nie patrzeć w czarną toń.
Odświeżeni jedziemy do Nourlangie Rock – niesamowitej samotnej skały w masywie Ziemi Arnhema. Tuż pod nią znajduje się kolekcja malowideł naskalnych. Widok na rozległą panoramę terenów zamieszkiwanych przez lud Namarrgon z gęstą koroną eukaliptusów sięga aż po horyzont. Najpiękniejszy w Kakadu zachód słońca oglądamy nad mokradłami w punkcie widokowym Nadab w Ubirr. W tej miejscowości też odnajdujemy niezwykłe malowidła naskalne – najstarsze liczą 20 tys. lat i według aborygeńskich wierzeń są dziełem duchów przodków. Opowiadają o stworzeniu świata i ustanowieniu Praw. Przedstawiają walabie, żółwie, ryby, warany, oposy i ludzi. Wśród nich jest także wizerunek Tęczowego Węża – najważniejszego przodka w tradycji aborygeńskiej.

Adrenalina

wstrzymuję oddech i zaglądam krokodylowi w paszczę

Postanawiamy zostać w Kakadu dłużej. Z samego rana wybieramy się na dwugodzinną przeprawę przez rozlewiska Yellow Water. Na rzece otacza nas niewiarygodne nagromadzenie skrzydlatych gatunków: czaple, ibisy, kormorany, orły, rzadkie gatunki kaczek i gęsi, bociany Jabiru oraz charakterystyczne papugi kakadu. W wodzie srebrzą się barramundy – ryby numer jeden w Australii. Patrzymy na wygrzewające się w słońcu krokodyle i ptaki przechadzające się stadami. Nagle środkiem rzeki z rykiem przepływa motorówka z uśmiechniętym od ucha do ucha elegancko ubranym starszym panem, który w dłoni dzierży wędkę. Scena jak z Monty Pythona! Nawet w tak niezwykłym rezerwacie przyrody można spotkać bogatego emeryta wynajmującego prywatną łódkę z pomocnikiem do łowienia ryb!
Moje oburzenie schodzi na dalszy plan, gdy odwracam głowę i... widzę bacznie wpatrującego się we mnie krokodyla! Ba, przepływamy obok niego łodzią tak blisko, że mogę mu policzyć zęby w otwartej paszczy! Jego koledzy przemykają w wodzie lub wylegują się ostentacyjnie z otwartymi złowrogo pyskami, chłodząc w ten sposób swoje cielska. Przewodnik opowiada mi, jak uniknąć bliskiego, będącego zapewne ostatnim, spotkania z gadem. Ponoć Aborygenki płoszą krokodyle, stukając pod wodą dwoma kamieniami. Nie jestem w stu procentach przekonana co do skuteczności tej metody, ale obiecuję sobie, że w sytuacji kryzysowej będę o niej pamiętać.

Podwyższony poziom adrenaliny odczuwamy na rzece Mary, słynącej z największego skupiska krokodyli słonowodnych na świecie. To naprawdę niebezpieczne zwierzęta. Ciarki przechodzą mi po plecach, gdy z odmętów rzeki w kolorze kawy z mlekiem wynurzają się ogromne paszcze zwabione zapachem porządnego kawałka mięsiwa. Wstrzymuję oddech, gdy jeden z nich tuż obok mnie wyskakuje z wody, prezentując się niemal w całej okazałości.

Park Narodowy Litchfield – położony 140 km od DARWIN – nie jest tak popularny jak Kakadu, ale tu możemy spokojnie odpocząć po silnych wrażeniach. Okazałe baseny skalne, liczne wodospady pośród lasów deszczowych dostarczają nam przyjemności w upalne dni. Przy granicy parku od strony Batchelor odkrywamy gigantyczne „magnetyczne” termitiery. Termity to sprytne stworzenia – budują wąskie kopce na osi północ–południe, dzięki czemu korzystają z ciepła zarówno wschodzącego, jak i zachodzącego słońca. Kierując się dalej na południe, docieramy do Parku Narodowego Nitmiluk (Katherine Gorge). Wypożyczamy kajak i przepływamy fragment 12-kilometrowego kanionu wyrzeźbionego przez wody rzeki Katherine. W przenikliwej ciszy mijamy tzw. krokodyle skały, gąszcze egzotycznej roślinności, docieramy do malowideł naskalnych. W miejscowości Mataranka zatrzymujemy się na kąpiel w naturalnym basenie termalnym w lesie deszczowym. Lazur, szum wody z kaskady, a dookoła zieleń wielkich juk! Zrelaksowana i wyciszona wracam ścieżką prowadzącą na kemping... i nagle słyszę pod stopami szuranie w liściach. Z przerażenia nieruchomieję. Dwa metry ode mnie wije się wielki pyton. Na szczęście chwilę potem zjawia się ranger. Bierze wężysko na ręce i daje mi pogłaskać jego aksamitną, opalizującą skórę.

Jedziemy dalej, do pierwszego z dwóch najbardziej kosmicznych miejsc w Australii, do Devil’s Marbles, Diabelskich Kulek. Aborygeni z plemienia Warumungu nazywają je Karlwe Karlwe. Jest to rezerwat z ogromnymi pomarańczowymi głazami rozrzuconymi niczym magiczne kule na czerwonej ziemi outbacku. Całość tworzy surrealistyczny pejzaż. Gdzie ten czarodziej, który je rozrzucił? Cisza. Słychać tylko bzyczenie setek natrętnych much. Według legendy aborygeńskiej głazy zostały poukładane przez Tęczowego Węża. Zdaniem naukowców kamienie są pozostałością po zastygłej lawie poddanej przez miliony lat działaniu erozji.

Zaskoczenie

staję na krawędzi kanionu i w miasteczku podziemnych domów

W okolicach Alice Springs warto zobaczyć najpiękniejsze zakątki środkowej Australii. Królewski Kanion (Kings Canyon) w Parku Narodowym Watarrka najlepiej zwiedzić sześciokilometrowym szlakiem (pokonanie go zajmuje 3–4 godziny) prowadzącym tuż nad przepaścią. Po stromym 100-metrowym podejściu klifem wkraczam na brzeg kanionu. Ale widok! Na trasie odnajduję w skałach odciski skamieniałych meduz. Część ścieżki wije się między labiryntem olbrzymich kopulastych uli i jeśli ktoś ma lęk wysokości, niech lepiej trzyma się z daleka od nieogrodzonej krawędzi. Na końcu drogi czeka przysłowiowa wisienka na torcie. Trafiamy prosto do rajskiego ogrodu Garden of Eden, bujnego lasu sagowcowego, w sercu którego znajduje się naturalny basen skalny z wodospadem. Mimo że nie trzymam w dłoni schłodzonego drinka z parasolką i tak czuję się jak w raju. Terytorium Północne opuszczamy po „namagnetyzowaniu się” energią świętej góry Aborygenów Uluru (Ayers Rock) oraz wędrówce po inspirujących monolitach Kata Tjuta (Olgas).

Zmierzamy do wielokulturowego Coober Pedy w Australii Południowej. To drugie po Devil’s Marbles miejsce, które wygląda niczym z innej planety. Miasteczko zamieszkują pozytywni szaleńcy z całego świata, ogarnięci gorączką opalową. Szukanie tych rzadkich, pięknych i niezwykłych kamieni to esencja ich życia. Każdy tutaj ma swoją „działkę” i prawie każdy mieszka w domu pod ziemią powstałym podczas odwiertów, większość prowadzi sklepiki z kamienną biżuterią. Zwiedzamy przyjemny, chłodny podziemny dom pani Fayne, która z dwiema przyjaciółkami przez 10 lat drążyła go kilofem i łopatą. Patrzymy na zapałki powtykane w pęknięcia w suficie. Gdy konstrukcja drgnie i pojawi się zagrożenie zawaleniem, zapałka spadnie. Od tego momentu zostaje tylko chwila na opuszczenie domu. W miasteczku zagadujemy o kręcone tu filmy, bo jest ono rajem dla reżyserów. Powstały tutaj m.in. Mad Max, Priscilla – królowa pustyni, Pitch Black. Zachód słońca również jest w tym miejscu nieziemski! Dzisiaj towarzyszy mu wielka tęcza, która niespodziewanie wyrasta z szyldu sklepu opalowego...

Reklama

Monika Oksza-Strzelecka

Reklama
Reklama
Reklama