Reklama

Żeby ruszyć z miejsca zakotwiczony dom, trzeba siły kilku rosłych mężczyzn. Jeszcze bardziej skomplikowana operacja czeka właścicieli stałych domów, które stoją na palach wzdłuż brzegów. Z nadejściem pory suchej znów przenoszą swoje domostwa, tym razem w głąb jeziora. Czasem zmieniający się poziom wody zmusza ich do przeprowadzek osiem razy w roku. Każda kosztuje kilkadziesiąt dolarów, co w Chong Kneas stanowi spory majątek. Życie blisko natury nie jest łatwe, ale rybakom udało się do niej przystosować

Reklama

Chong Kneas nie powstało jednak z miłości do przyrody. Osadę założyli uchodźcy z Wietnamu. Kiedy przybyli nad brzeg największego jeziora wschodniej Azji, byli zbyt biedni, by kupić ziemię, ale zbyt mądrzy, by szukać szczęścia z dala od zbiornika zasobnego w ryby. Wiedzieli, że tutaj przynajmniej nie umrą z głodu. A jeśli ich domy będą unosić się na wodzie, choćby sięgała im do kostek, nikt nie będzie im kazał płacić czynszu. Zamieszkali więc na tratwach. Wkrótce dołączyli do nich Khmerzy i Czamowie. Od kilkudziesięciu lat wszyscy mieszkają obok siebie w przykładnej zgodzie, co w Kambodży często się nie zdarza. Razem dzielą tę samą nędzę i żyją w tym samym rytmie.

Codziennie o świcie budzi ich stukot obijających się o siebie tratw i łodzi. Po chwili słyszą warkot silnika. To znak, że kuter rybacki jest już blisko. Za chwilę na pomoście ustawi się do niego kolejka po ryby, które następnie pojadą na targ do Siem Reap. Jednak większość mężczyzn z pływającej wioski osobiście trudni się rybołówstwem. W porze deszczowej zarzucają sieci bardzo dyskretnie, bowiem wiele gatunków jest wtedy objętych okresem ochronnym.

Tonle Sap dostarcza nie tylko ryb. To przestrzeń, w której toczy się całe życie mieszkańców Chong Kneas. Dzieciom służy jako plac zabaw. Zmęczone często ucinają drzemkę, wtulając się w sieci rybackie. Ich matki z jeziora czerpią wodę do prania, zmywania i gotowania. W jeziorze lądują także śmieci i wszelkie nieczystości – przecież w domach nie ma toalet. Do barek nie jest też doprowadzony prąd – jeśli nie liczyć akumulatorów samochodowych, które zasilają kilka telewizorków. Wieczorem, gdy ciemności nie rozprasza żadna latarnia, gromadzą się przed nimi całe rodziny.

Od czasu do czasu spokojny rytm zostaje zakłócony przez przybycie stateczku z oficjalną wycieczką zwaną Govermental Tour. Ale również do nich szybko przystosowali się mieszkańcy Chong Kneas. Na widok statku z turystami dzieci jak na komendę wsiadają do łódek, misek czy balii i podpływają do burty, powtarzając one dollar. Ich chór towarzyszy turystom aż do progu pływającej szkoły – żelaznego punktu programu każdej wycieczki. Tam nauczyciel zaprasza gości do klasy, gdzie uczniowie siedzą przy pustych ławkach. – Nie stać ich na przybory szkolne – tłumaczy przybyszom. – Wiemy, że nie powinniśmy prosić o pieniądze, ale obok jest sklepik papierniczy... Grupa natychmiast robi zbiórkę i wysyła swego przedstawiciela na zakupy. Po chwili wręcza on nauczycielowi torbę pełną zeszytów, książek i długopisów. Mężczyzna rozdaje je rozpromienionym uczniom. Zaledwie wycieczka opuści szkołę, zbiera wszystko i odnosi do sklepiku. Dzieci w nagrodę za dobrze odegraną scenkę dostaną po kilka centów. Zaś turyści po powrocie do Siem Reap wyrażą swoje krytyczne opinie na podróżniczych forach. Stwierdzą, że wioska nie spełniła ich oczekiwań i że 20 dol. za godzinną sesję zdjęciową wśród domów na tratwach, jakich przecież wiele w Azji, i wśród żebrzących dzieci, których też nie brakuje, to stanowczo za dużo.

Autor zdjęć też był na takiej wycieczce. Postanowił jednak wrócić do Chong Kneas, i to już następnego dnia. Najpierw Mr Son – kierowca tuk tuka – zawiózł go na policję po przepustkę, bo jako turysta mógł przebywać w wiosce tylko podczas Govermental Tour. – Czy był pan już na oficjalnej wycieczce? – zapytał go policjant. Dopiero gdy trzy osoby potwierdziły zeznania fotografa, funkcjonariusz wydał mu pozwolenie. Europejczyk, legalnie i na własną rękę, mógł zacząć poznawać życie w Chong Kneas.

Reklama

Mieszkańcy pływającej wioski szybko przyzwyczaili się do wysokiego białego mężczyzny. Po kilku dniach, kiedy poprosił jedną z rodzin o przyjęcie go pod swój dach, zgodzili się. W domku na tratwie spędził pięć dni. Towarzyszył mieszkańcom w ich codziennym życiu – podczas pracy, wypoczynku, zabawy. Nawet przeszła mu przez głowę myśl, by po powrocie wysłać im kilka odbitek. Tylko że Chong Kneas nie ma adresu, a żaden jego mieszkaniec nie korzysta z e-maila. Zatem dla świata pływająca wioska po prostu nie istnieje.

Reklama
Reklama
Reklama