Reklama

Legenda głosi, że gdy Bóg skończył tworzyć ziemię, zatarł ręce z zadowolenia, a okruszki gliny, które wówczas spadły z boskich dłoni w Ocean Atlantycki, stały się Wyspami Zielonego Przylądka. Dziesięć okruszyn, z których najokazalsza, wyspa Santiago, jest niewiele większa od Berlina. To rozsypanie Wysp Zielonego Przylądka uderza mnie po raz pierwszy, kiedy wyglądam przez okno samolotu – tyle maleńkich zielonych kropeczek w błękicie oceanu. Po raz drugi – gdy odwiedzam biuro lokalnych linii lotniczych TACV, które niczym miejski autobus oferują bilety wielokrotnego przejazdu (np. kupon na pięć lotów między wyspami). Choć gdy przemieszczam się z wyspy na wyspę, trudno mi uwierzyć, by miały być ulepione z tej samej gliny. Niewiele jest miejsc na ziemi, gdzie można z taką łatwością przeskakiwać z jednego świata w inny niczym telewidz przełączający kanały kablówki. Dla mnie podroż przez Cabo Verde (tak z portugalskiego swój kraj nazywają mieszkańcy Republiki Zielonego Przylądka) to podroż przez kolory – od bladej żółci piaszczystej, wysuszonej wyspy Sal, przez zieleń bujnej, zamglonej Santo Antao, po czerń wulkanicznej Fogo.

Reklama

Akrobacje w kraterze

Sal, gdzie ląduję, na pierwszy rzut oka wydaje się przyjaźnie różnobarwna. W kurorcie Santa Maria pełno jest kwiatów i plażowiczów w kolorowych kostiumach, rumieniących swoje skory na wszelkie odcienie brązu i (niestety) czerwieni. Piasek jest czyściutki, jasny, woda błękitna. Samo miasto to nic specjalnego: dużo placów budowy i rozlazłych hoteli all inclusive. Wszystko zdaje się tu istnieć pod zagranicznego turystę: centra nurkowe, sklepiki pełne naszyjników z muszelek, włoskie pizzerie. Dopiero w maleńkim barze Mercedes, przy jednym z kilku zaceratkowanych stolików, odkrywam pierwsze prawdziwe smaki Cabo Verde – lokalną potrawę catchupa, czyli wyśmienity gulasz z fasoli i świeżo złowionej ryby.

Tuż za granicami miasta kryje się zupełnie inny świat: płaski, spalony słońcem, złoto-brązowy. Kiedy jadę wypożyczonym samochodem (na oponach z Dębicy!) z Santa Maria w kierunku miasta Espargos, czuję się jak na pustyni – jedyne żywe istoty, jakie spotykam, to wyliniałe osiołki. Największe wrażenie robi na mnie jednak Pedra de Lume, zalany wodą krater wygasłego wulkanu i zarazem opuszczona od niemal 30 lat kopalnia soli – plamka błękitu wśród rdzawych wzgórz. W Pedra de Lume wydobywano sol od stuleci. To od tej soli właśnie (po portugalsku sal) pochodzi nazwa wyspy. Teraz zaś największą atrakcją jest kąpiel w zasolonym jeziorze, w którym niczym w Morzu Martwym można pławić się na powierzchni w przeróżnych pozycjach, uprawiać wszelakie akrobacje i nigdy nie zanurzyć się głębiej niż na kilka centymetrów.

Po wysuszonych pustkowiach Sal wyspa Santo Antao zdaje się kipieć zielenią. Mam wrażenie, że jeśli zatrzymam się choć na chwilę, porosną mnie bluszcze i pochłonie dżungla. Od wilgoci wszystko zdaje się gnić: domy, drzewa, nawet same góry, które wystrzeliwują na niemal 2 tys. m prosto z oceanu, wbijając się w chmury ostrymi, postrzępionymi szczytami. Drogi na Santo Antao są wąskie, śliskie i pozawieszane nad przepaściami. Od widoków kręci się w głowie. Wydaje się, że maleńkie wioski, poprzyklejane do zboczy, mogą w każdej chwili runąć w dół. Jadąc samochodem, nie raz muszę się powstrzymywać, żeby nie zamknąć z przerażenia oczu. Zdecydowanie wolę podziwiać piękno Santo Antao na piechotę – przedzierając się przez pachnące mokrą ziemią uprawy trzciny cukrowej, plantacje kawy i gąszcze bananowców.

Nie wiem, kto mi powiedział, że podróż do wioski Tarrafal zajmie godzinę, góra półtorej. Jazda po kamienistej „drodze”, omijanie dziur i ostrych głazów zabiera mi niemal cały dzień. Tutaj, na południowym wybrzeżu Santo Antao, jest zdecydowanie bardziej sucho, ale krajobrazy dalej zapierają dech. Kiedy zmęczona docieram wreszcie wieczorem do Tarrafal, nie jestem w stanie zobaczyć praktycznie nic. Nic oprócz niezliczonych gwiazd – bez prądu, pogrążona w ciemności rybacka wioska oferuje podróżnemu prawdziwy astronomiczny spektakl. Nic tylko leżeć na plaży, słuchać szmeru oceanu i patrzeć w niebo.

Boso na scenę

Z dzikiej Santo Antao biorę prom w kierunku Sao Vincente. Morze jest wzburzone i wielu współpasażerów przybiera ten sam kolor co zostawiona w tyle wyspa – zielony. Kiedy przybijamy do portu w Mindelo, oddycham z ulgą. Mindelo, o którym tak często śpiewała urodzona tu Cesaria Evora (nagrała nawet płytę o tytule Radio Mindelo), nie rozczarowuje. Spodziewałam się rozśpiewanego, klimatycznego miasteczka – i tak właśnie jest. Wieczorem z licznych barów unoszą się zapachy smażonych ryb i dźwięki morny, melancholijnej muzyki rodem z Wysp Zielonego Przylądka – mieszanki melodii portugalskich, kubańskich, brazylijskich i afrykańskich. To właśnie w stylu morny śpiewała podziwiana przez tak wielu polskich fanów Cesaria Evora nazywana „bosą diwą”, bo na scenie często występowała bez butów.

Czarnoskóry blond

Choć w Mindelo nie ma zbyt wielu zabytków, spacer o zachodzie słońca po pastelowo-kolorowych brukowanych ulicach tego 70-tysięcznego miasteczka, które zdaje się bardziej należeć do Ameryki Południowej niż Afryki, jest wyjątkowo romantyczny. Położone około 500 km od zachodniego brzegu Afryki Mindelo jest przystanią dla żeglujących między Europą a Ameryką. W porcie cumuje pełno jachtów, od luksusowych po zardzewiałe łajby, a w tutejszych barach spotkać można zaprawionych marynarzy. W nadbrzeżnym Club Nautico przy szklance lokalnego grogu (drinku z rumem, cynamonem i sokiem z cytryny) i akompaniamencie muzyki na żywo wdaję się w rozmowę z Holendrem – byłym dentystą, który dostał alergii na produkty używane do wypełnień, rzucił zawód i postanowił zostać żeglarzem. Teraz przeprowadza przez ocean jachty dla zamożnych klientów. W pobliżu siedzi rodzina z dwójką maleńkich dzieci, która łódką opływa świat. Opowieści o podróżach i morskich przygodach mieszają się z nostalgicznymi dźwiękami gitary, a ja czuję się jak w jednym z portowych miast rodem z powieści Josepha Conrada.

Po wizycie w Mindelo udaję się w górzyste wnętrze wyspy. Widoki, podobnie jak na Santo Antao, są fantastyczne. Miedziano-brązowe góry schodzą prosto w szafirowy ocean, a między lądem a wodą czekają na podróżnych niemal puste plaże usypane czarnymi wulkanicznymi skałami. Wiejące tutaj wiatry oferują jedne z najlepszych na świecie warunków do windsurfingu.

Kiedy chodzę po górach Sao Vincente, uderza mnie widok licznych popadłych w ruinę kamiennych domów. Przez ponad 150 lat Wyspy Zielonego Przylądka wyludniała emigracja. Szlaki przetarli ci, którzy w połowie XIX w. wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych dorabiać jako wielorybnicy. Na początku XX w. już tysiące mieszkańców uciekało do Ameryki przed biedą i głodem w ojczyźnie. Teraz szacuje się, że po świecie rozsianych jest dwa razy tyle osób pochodzących z Cabo Verde co mieszka na wyspach, a 12 proc. PKB republiki stanowią pieniądze przysyłane przez rodzinę z zagranicy.

Jak bardzo mieszkańcy liczą na przekazy od krewnych-emigrantów, dociera do mnie, gdy widzę kolejki do okienek Western Union. Tam też przekonuję się, jak bardzo katolickim krajem są Wyspy Zielonego Przylądka (wyznaje go 80 proc. mieszkańców, a 10 proc. – protestantyzm). Kiedy próbuję pobrać pieniądze, pani w okienku pyta mnie o obywatelstwo.

– Polskie – odpowiadam.

– Polskie? Z jakiego to państwa?

– No, z Polski... – mówię.

– Nie ma takiego kraju – słyszę w odpowiedzi. Po piętnastu minutach tłumaczenia pani z okienka, że Polska jak najbardziej istnieje, dodaję w końcu:

– To kraj Jana Pawła II.

– A, papież! Trzeba było tak od razu – cieszy się pani i wypłaca mi pieniądze.

To na Sao Vincente po raz pierwszy zauważam, że podróżując po Cabo Verde, spotykam ciągle te same trzy młode pary – wpadam na nich w hotelach, restauracjach, na górskich szlakach. Najpierw się do siebie uśmiechamy, po którymś razie wdajemy się w rozmowy, a na końcu dzielimy taksówki i stoliki w knajpkach.

Wyspy Zielonego Przylądka odwiedza rocznie niemal pół miliona turystów – głownie z Wielkiej Brytanii i Francji (szacuje się, że do 2015 r. liczba ta wzrośnie aż do miliona!). Jednak poza Sal na wyspach nie spotykam wielu obcokrajowców. A ci rzucają się tu w oczy, zwłaszcza że zwykle wyglądają inaczej niż lokalni kawowoskórzy Kreole – potomkowie mieszanych związków Portugalczyków z Afrykanami. Wyspy Zielonego Przylądka były niezaludnione do czasu, kiedy w połowie XV w. przybili do ich brzegów pierwsi europejscy marynarze z Portugalii, Hiszpanii i Genui. Przez kolejne 150 lat Cabo Verde stało się niechlubnym punktem tranzytowym przewozu niewolników z zachodniej Afryki do Ameryk. Ponieważ niemal wszyscy zamieszkujący wyspy europejscy koloniści to byli mężczyźni, szybko zaczęły się na Cabo Verde rodzić dzieci z mieszanych związków. I stąd nierzadkim widokiem są tu dziś czarnoskórzy z niebieskimi oczami czy blond włosami.

Kajakiem z wulkanu

Z Sao Vincente na wyspę Fogo nie da się dopłynąć bezpośrednio promem, więc wybieram się tam małym samolotem linii TACV z przesiadką w stolicy kraju, Prai. Fogo z nieba to ciemnobrązowy krążek ze smolistym okiem krateru. Praktycznie cała wyspa to aktywny wulkan – ogromny, czarny, wynurzający się z oceanu na niemal 3 tys. m w gorę.

Muszę przyznać, że początkowo, kiedy po niej chodzę, czuję się niepewnie – czy coś mi pod stopami zadrżało, czy to tylko złudzenie? A co, jak wybuchnie? Czy nie zapadnie się nagle w morze? To, że fogo po portugalsku oznacza „ogień”, nie napawa mnie otuchą. Kiedy wulkan wybuchł ostatni raz w 1995 r., ognista fontanna lawy sięgała 400 m w gorę. Szybko jednak zakochuję się w czarnej wyspie. Ludzie są tu przyjaźni, roślinność bujna, domki pastelowo-kolorowe, a sam wulkan, Pico do Fogo, okazuje się idealny do wspinaczek. Żeby na niego wejść, najlepiej wyruszyć ze stolicy wyspy, Sao Filipe, tuż o świcie. Później w ciągu dnia rozpalony słońcem czarny stok zamienia się w istny piekarnik.

Reklama

Po krótkiej jeździe terenowym samochodem (drogi są tutaj naprawdę kiepskie) zatrzymuję się w maleńkiej miejscowości Cha das Caldeiras. Stąd na szczyt są cztery godziny wspinaczki – w sumie około tysiąca metrów do przejścia, często w głębokim wulkanicznym pyle. Ale warto. Nie tylko dla niesamowitych widokow – nieziemskich, wypalonych krajobrazów kontrastujących z soczystą roślinnością wybrzeża. Także dla samego zejścia – a raczej biegu – w dół: w 40 zawrotnych minut można być z powrotem w Cha das Caldeiras. Jeśli ktoś chce, może też spróbować zjechać ze szczytu kajakiem albo na snowboardzie – jak to zrobili Eric Deguil (mistrz świata w kajakarstwie ekstremalnym) i Kamille de Faucompret (snowboardzistka, członkini francuskiej kadry olimpijskiej). Wieczorem zaś, już z powrotem w Sao Filipe, czas na kolację i kolejne zielonoprzylądkowe przysmaki: wyśmienite homary i tuńczyki świeżo złowione w tutejszych wodach, a do tego kieliszek lokalnego wina cha prosto ze stoków wulkanu. I romantyczny akompaniament morny, granej na żywo oczywiście.

Reklama
Reklama
Reklama