Reklama

Miss Zimbabwe, potem znani muzycy, aktorzy, sportowcy, dzieci w szkolnych mundurkach... Tłum przechodzi przez największy park w Harare, wprost pod scenę otoczoną bambusowym gajem. Za chwilę koncert, który poprowadzi prezenterka miejscowego Big Brothera. Wystąpią zespoły z Zimbabwe, RPA i Nigerii. Tak rozpoczynają się targi turystyki Sanganai. Do stolicy Zimbabwe, Harare, ściągają wtedy wystawcy z całego kontynentu, przedstawiciele biur podróży, dziennikarze. To doskonała reklama dla całego kraju.

Reklama

Jeszcze kilkanaście lat temu Zimbabwe nie musiało się reklamować. Kraj położony w południowej części Afryki, znany z przyjaznego klimatu i stale uśmiechniętych mieszkańców, był marką samą w sobie. Spektakularne Wodospady Wiktorii, tajemnicze ruiny Wielkiego Zimbabwe, dziewicza afrykańska przyroda i świetnie prosperująca gospodarka przyciągały miliony turystów rocznie. Później nastały lata kryzysu i zawirowań politycznych. Szalała inflacja, na ulicach leżały bezwartościowe banknoty o nominałach bilionów dolarów zimbabweńskich. Podróżnicy omijali kraj szerokim łukiem. Sytuacja ustabilizowała się dopiero z nastaniem nowego rządu i zastąpieniem miejscowej waluty dolarem amerykańskim. Zimbabwe znowu zaczęło prosperować. Przypomina o sobie. Rozbudza marzenia. Zaprasza.

To ja, przystojniak

A o czym marzą sami Zimbabweńczycy? Dość łatwo się przekonać, pytając, jak mają na imię. – Jestem Wiedzą, Błogosławieństwem, Utrapieniem, Nikim... – przedstawiają się po angielsku. Na plakietkach z imionami kelnerów czy recepcjonistów rzeczywiście widnieją napisy Knowledge, Nobody, Handsome. – W naszej kulturze imię powinno mieć konkretny przekaz – tłumaczy nasz pilot, Przystojniak. Zimbabweńczycy, nadając imię dziecku – zarówno w lokalnym języku szona, jak i w wersji angielskiej – chcą, by było ono przepowiednią przyszłego losu, dobrą wróżbą, błogosławieństwem. Może również być upamiętnieniem jakiegoś wydarzenia, którym żył cały kraj. – Podczas ostatnich mistrzostw świata w piłce nożnej rodzice nazywali swoje latorośle Waka-Waka, Zielony Stadion, Fifa, Przyjacielski Mecz czy Technologia Strzelania Gola – tłumaczy mi znajomy. To się nazywa mieć wyobraźnię!

Ale istnieje także całkiem odwrotna strategia – nadawania imion brzydkich, odstraszających, okrutnych. Są wśród nich np.: Tapera, czyli „jesteśmy skończeni”, Mwanyisa – „pogódź się z klęską”, Paradzanai – „trzymaj go z daleka”. – Los bywa przekorny. Ktoś skazany przez imię na sukces najprawdopodobniej napotka na swojej drodze zawistnych ludzi, a także nieprzychylne duchy. Z tymi duchami jest największy problem, bo są w stanie skutecznie uprzykrzyć życie każdemu, kto im podpadnie – mówi Przystojniak. Po głębszym zastanowieniu widzę w tym pewien sens. Kto by się czepiał nieszczęśnika o imieniu „Mamy Biedę”? Życie musiało go już wystarczająco doświadczyć.

Zimbabwe, czyli domy z kamieni

Ruszamy w trasę. Przed nami tysiąc kilometrów afrykańskiej przygody... Nawierzchnia dróg lepsza niż u nas, sieć połączeń pomiędzy najważniejszymi miastami i atrakcjami turystycznymi świetnie rozwinięta. Zimbabwe, choć większe od Polski, można przejechać wzdłuż i wszerz w ciągu jednego dnia.

Do Wielkiego Zimbabwe docieramy już po kilku godzinach jazdy. Przed bramą prowadzącą do ruin opuszczonego przed wiekami miasta oczekuje na nas przewodnik. Jest młodym, najwyżej 25-letnim mężczyzną o roześmianych oczach, ubranym w modne, trochę przydługawe dżinsy. – Dzisiaj zanosi się na wyjątkowo pracowity dzień. Mamy prawdziwy najazd turystów – podkreśla. Rozglądam się. Na parkingu dwa autokary. Po drodze mijamy kilkuosobową grupę Amerykanów, potem jeszcze jakiegoś osamotnionego wędrowca. Wygląda na to, że czasy świetności tych stron minęły już dawno temu. A może Wielkie Zimbabwe dopiero czeka na odkrycie, odrodzenie, lepszy marketing? Mało kto wie, iż jest to największy i najbardziej znaczący kompleks architektoniczny w Afryce na południe od Sahary, ustępujący jedynie egipskim piramidom. To tu tysiąc lat temu prężnie rozwijała się cywilizacja afrykańska, której złoty wiek przypadł na X–XI w., na długo przed przybyciem arabskich kupców czy nowożytnych odkrywców. Tutaj znajdowała się tymczasowa stolica kraju oraz ośrodek religijny. „Domy z kamieni”, bo takie jest znaczenie słów dzimba dzemabwe, przez długi czas stały w zapomnieniu, służąc jako miejsce wykopalisk dla poszukiwaczy złota i narzędzie kolonialnej propagandy. Po uzyskaniu niepodległości cały kraj przyjął nazwę tego niezwykłego zabytku, co jest ewenementem w skali świata. Przechadzając się wśród olbrzymich głazów, próbuję sobie wyobrazić monumentalizm zabudowy sprzed kilku wieków, kiedy istniała tutaj siedziba władców plemienia Szona, najpotężniejszego wówczas królestwa południowej Afryki. Ciągle przychodzą mi do głowy nowe pytania, którymi dręczę przewodnika – o miejscowe zwyczaje, praktyki religijne, bogactwa, królewskie żony. Poznaję kilka ciekawostek: że kandydat na władcę, aby udowodnić swe męstwo, musiał przepłynąć rzekę pełną krokodyli, że na ludzi podejrzanych o szpiegostwo zrzucano ze wzgórza kamienne głazy, że stąd właśnie wywodzi się tradycyjny instrument mbira. Chłopak ma olbrzymią wiedzę, ale sam ubolewa nad tym, że tak naprawdę Wielkie Zimbabwe ciągle stanowi tajemnicę, nawet dla archeologów.

Kiedy cywilizacja Wielkiego Zimbabwe chyliła się ku upadkowi, ludność Szona rozproszyła się po kraju w poszukiwaniu nowej siedziby. Część z nich zawędrowała w okolice dzisiejszego Masvingo. Znaleźli tam żyzne gleby i sprzyjający klimat, osiedlili się i wznieśli kolejne domy z kamienia, choć już nie tak imponujące jak ich prototypy. Trasa naszej wycieczki również prowadzi w tym samym kierunku. Przejeżdżamy prawie 240 km na południowy zachód, aby dotrzeć do Parku Narodowego Matopos, krainy zamieszkałej przez ludność Ndebele.

W towarzystwie strażnika przechodzimy przez wypaloną sawannę. Z szarej ziemi sterczą kikuty zwęglonych drzew. Mimo ochrony państwa miejscowa ludność w dalszym ciągu rości sobie prawo do tych terenów – wypala trawę, poluje, zbiera plony. Mijamy skały o przedziwnych kształtach, oglądamy buszmeńskie malowidła naskalne sprzed kilku tysięcy lat. W oddali widać bacznie obserwujące nas stada zebr i pojedyncze antylopy. Próbujemy tropić białe nosorożce, ale nasza cierpliwość do szukania kolejnych śladów szybko się kończy. Wchodzimy w las. – Na tym obszarze żyje największa światowa populacja czarnej mamby i lamparta – wtrąca jakby od niechcenia przewodnik, patrząc z politowaniem na nasze sandały i tenisówki. Instynktownie zwiększamy tempo, bacznie obserwując konary drzew i gęste zarośla. Wchodzimy na szczyt wzgórza zwanego przez miejscowych Malindidzimu, czyli „dom duchów przodków”. Według wierzeń ludu Ndebele życzliwe duchy zamieszkujące okoliczne jaskinie, lasy i góry sprawują pieczę nad tą niezwykłą krainą, a nawet przemawiają z okolicznych skał. Ndebele wciąż konsultują swe plany na przyszłość z przodkami. – Ponoć z okolicznych skał ciągle można usłyszeć ich głosy – mówi przewodnik.

Do mnie przemawia natomiast cisza panująca w tym miejscu, a także piękno surowego krajobrazu. Wielkie brunatnoszare głazy sprawiają wrażenie, jakby ktoś je ułożył w krąg. Wzrok podąża za kolorową jaszczurką. Tu leżą szczątki Cecila Johna Rhodesa – czytam napis na kamiennej płycie. Kim był Rhodes? Na pewno postacią kontrowersyjną. Z jednej strony motorem brytyjskiej kolonizacji w Afryce Południowej, a co za tym idzie utrapieniem miejscowej ludności. Z drugiej człowiekiem propagującym postęp, wyprzedzającym znacznie swoją epokę. Już w rok po przyjeździe do Afryki został zarządcą jednej z działek diamentowych w pobliżu Kmiberley, aby zaledwie kilkanaście lat później mieć pod sobą wszystkie kopalnie tego cennego minerału. Został członkiem parlamentu Kolonii Przylądkowej, premierem i Bóg wie kim jeszcze. Pozyskał dla Wielkiej Brytanii ogromne obszary ziemi. To od jego nazwiska nazwano dwie brytyjskie kolonie: Rodezję Północną (dzisiejsza Zambia) i Południową (czyli Zimbabwe). Był autorem koncepcji kolonizacji pasa ziem afrykańskich ciągnących się od południa Afryki aż po Egipt. Podobno za jego życia zwykło się mawiać, że „jego słowo i wola stanowią prawo”.

Rhodes kochał porośnięte jasnozielonym mchem wzgórza Matopos i często tu bywał. Roztaczający się widok na okoliczne wzgórza nazwał „widokiem na świat”. Według niektórych historyków wybrał to miejsce z nadzieją, że stanie się ono w przyszłości łatwo osiągalnym celem pielgrzymek do jego grobu. Cóż, swego czasu prezydent Zimbabwe miał plany wykopania szczątków kolonizatora i odesłania ich do Anglii.

Małgorzata Drewniak (2012)

Wodospady obfitości

Po opuszczeniu malowniczego miasta Bulawayo krajobraz za oknem stopniowo się zmienia. Pola uprawne ustępują miejsca typowej afrykańskiej sawannie, na horyzoncie pojawiają się pierwsze olbrzymie baobaby. Gdy przejeżdżamy przez granicę Parku Narodowego Hwange, jednego z najpiękniejszych rezerwatów zwierząt na świecie, jest już późne popołudnie. Na nasze błagalne spojrzenia pilot odpowiada stanowczo: – Niestety czas nas goni. Jeśli chcecie przeżyć safari z prawdziwego zdarzenia w Hwange, musicie przyjechać tu jeszcze raz – co też sobie od razu przyrzekamy.

Pod wieczór dojeżdżamy do miejscowości Victoria Falls. Rano ruszamy śladami Davida Livingstone'a, odkrywcy legendarnych Wodospadów Wiktorii. Marny podobno był z niego misjonarz, jako że udało mu się nawrócić tylko jednego tubylca, który i tak w późniejszym czasie zmienił zdanie. Livingstone rozsławił się natomiast jako wielki podróżnik, miłośnik Afryki i zagorzały zwolennik zniesienia niewolnictwa.

A same wodospady? Oszałamiają! W każdej sekundzie przetacza się tutaj kilka milionów litrów wody. Kropelki unoszą się na wysokość kilkudziesięciu metrów, tworząc orzeźwiającą mgiełkę. Ścieżka, którą idziemy przez tropikalny las, prowadzi nas do kolejnych punktów widokowych. – Szkoda, że nie możecie zobaczyć ich w pełnej krasie, podczas pory deszczowej – wtrąca stały bywalec tych stron, rodowity Zimbabweńczyk. Niech zgadnę, musimy przyjechać raz jeszcze? Wodospady Wiktorii to nie tylko niezapomniany spektakl natury. To również fantastyczne miejsce na aktywny wypoczynek. Lot balonem, helikopterem, skoki na bungee, rafting, spływ kajakowy po Zambezi, spacer z lwami, wizyta na farmie krokodyli – to tylko niektóre z okolicznych atrakcji. Mnie udało się zjechać na linie w głąb wąwozu i nakarmić słonia.

Na pożegnanie z wodospadami udajemy się do pobliskiej, słynnej na całe Zimbabwe restauracji Boma. U wejścia wita nas zespół artystów z plemienia Ndebele, prezentując swe barwne tradycyjne stroje i rewelacyjną grę na bębnach. Stoły uginają się pod półmiskami z jedzeniem. Impala, guziec, kudu, miniaturowe rybki, małpie jądra, soczyste gąsienice i inne dziwolągi. No i dziczyzna, ta egzotyczna i ponoć najlepsza na świecie. Na szczęście dla takich tradycjonalistów żywieniowych jak ja są też kurczak, ryż i sałata lodowa. Po tym jak koleżanka nałykała się zwęglonych robaków, biorąc je za suszone śliwki, na wszelki wypadek dokładnie czytam kartkę z opisami dań. Najbardziej smakuje mi sadza – gęsta owsianka na bazie mąki kukurydzianej, która jest podstawą pożywienia dla Zimbabweńczyków. W końcu decyduję się spróbować egzotyki i nakładam sobie na talerze delikatne białe mięso z ogona krokodyla. Całkiem smaczne!

Ostatni lot

Reklama

W ciągu ostatnich kilku godzin czeka na nas już tylko jedna atrakcja – przelot liniami narodowymi na trasie Wodospady Wiktorii – Harare. Skoki na bungee to sport ekstremalny? Spróbujcie skorzystać z usług Air Zimbabwe! Dowcipy opisujące praktyki przewoźnika biją rekordy popularności. „Jak zabraknie dla ciebie fotela lub pasa bezpieczeństwa, zajmij dowolne miejsce stojące i zapnij się własnym paskiem do spodni” – słyszę radę współpasażera tuż przed wejściem na pokład, a potem jeszcze komentarz: „Lot potrwa półtorej godziny... o ile w ogóle wylądujemy”. Wylądowaliśmy. Parę tygodni później Air Zimbabwe zawiesiło swoją działalność.

Reklama
Reklama
Reklama