Reklama

Zastanawiałem się, gdzie mogę obserwować w naturze te zwierzęta. Dowiedziałem się, że największe populacje żyją w Atlantyku w okolicach Islandii i Norwegii oraz w Pacyfiku u wybrzeży Alaski i Kanady. Zdecydowałem się na Norwegie, ale nie tylko z powodu odległości. Po pierwsze, orki pacyficzne polują na duże zwierzęta, głównie foki i pingwiny, przepadają także za łososiami. Natomiast orki z Morza Norweskiego odżywiają się śledziami, sporadycznie tylko polując na większe ofiary. O ile jestem w stanie uwierzyć, że wygłodzony waleń w szale zerowania mógłby ewentualnie uznać mnie za fokę, to przy moich blisko dwóch metrach wzrostu pomyłka z kilkunastocentymetrowym śledziem jest całkowicie wykluczona. Po drugie, w USA i Kanadzie przepisy dotyczące ochrony waleni są rygorystyczne przestrzegane, przez co praktycznie nie da sie podpłynąć w ich pobliże. Bez porównania lepiej wygląda sytuacja w Norwegii – przepisy sa tam bardziej liberalne. Wybrałem wiec Norwegie, a dokładniej Lofoty. To właśnie w chłodnych i bogatych w plankton wodach tego archipelagu od ponad 20 lat ogromne ławice śledzi szukają schronienia późną jesienią. Za rybami przybywają orki, a za nimi ludzie.

Reklama

Pierwsze spotkanie

Do portowego miasteczka Svolvar na Lofotach przybywam pewnego listopadowego dnia. U nabrzeża Anker Bridge czeka mój pływający hotel – kuter Odin, który mieści na pokładzie do 10 osób plus załogę. Wieczorem, gdy wszystkie osoby mające wziął udział w tygodniowym safari są już w komplecie, oglądamy diaporamę oddającą nastrój pierwszych kilku wypraw „Orca Diving”. Zorganizowało je jedno z najlepszych centrów nurkowych w Norwegii, mające siedzibę w małej osadzie Stromsholmen oddalonej o kilkaset kilometrów od Lofotów. Właśnie tamtejsi nurkowie pierwsi zaczęli organizować „safari” z orkami, a na wyprawy zapraszać najlepszych fotografów podwodnych z całego świata.

Wypływamy wczesnym rankiem. Jasno zaczyna się robić dopiero po godz. 9.00 (w listopadzie słońce pokazuje się tu nad horyzontem tylko na kilka godzin). Krajobraz wokół jest ekstremalnie różny od tego, co dotychczas kojarzyło mi się z nurkowaniem: ośnieżone skaliste zbocza zanurzają się w krystalicznie czystej wodzie. Płyniemy do miejsca, gdzie poprzedniego dnia rybacy widzieli kilka żerujących stad orek. Od czasu gdy Olav – organizator naszej wyprawy – pomógł rybakom uwolnić z sieci zaplątane zwierzę, zawsze może liczyć na najświeższe informacje. Są one naprawdę cenne, bo nawet na Lofotach odszukanie orek nie jest proste.

Zaczęliśmy ich wypatrywać ze sterówki, z pokładu, a nawet specjalnie przygotowanego do tego celu bocianiego gniazda. Po chwili setki metrów przed nami pojawiły się pierwsze płetwy grzbietowe. Po ich kształcie i wielkości łatwo rozpoznać płeć: u samców są dużo większe, blisko dwumetrowej długości i ostro zakończone, zaś u samic lekko zakrzywione do tyłu – przypominają trochę płetwy ogromnych rekinów. U nasady każdej z nich znajduje się tzw. szara plama. To trochę jak linie papilarne u ludzi – każda ma swój charakterystyczny kształt i wielkość. Doświadczeni obserwatorzy na jej podstawie potrafią rozpoznać poszczególne osobniki.

Przed nami płyną dwa duże samce i kilka samic. Szybko zakładamy skafandry, zabieramy maski, płetwy, balast i przesiadamy się do pontonu. Już wcześniej ustaliliśmy, że pierwszego dnia będziemy nurkować na bezdechu, a zestawów powietrznych zaczniemy używać, gdy już się oswoimy z zimną wodą i widokiem ogromnych zwierząt. Nawet mi to odpowiadało: wiedziałem, że orki, podobnie jak wszystkie inne delfiny, nie lubią szumu powietrza wydychanego z automatów. Na bezdechu będzie łatwiej się do nich zbliżyć.


Łódka zrównała się teraz ze zwierzętami i wolno płynie ich tempem. To jedna z podstawowych zasad bezpieczeństwa – trzeba je przyzwyczaić do obecności człowieka i sprawdzić, jak reagują na niespodziewane towarzystwo. Od Olava dowiedziałem się, że jeżeli w stadzie będzie chociaż jedno młode, nie uda się nam podpłynąć do zwierząt. Przewodząca grupie samica, obawiając się o bezpieczeństwo młokosa, zmieni kurs, a gonienie orek nawet motorówką nie ma najmniejszego sensu, potrafią one bowiem rozwinąć prędkość do 60 km/godz.! Co gorsza, może to narazić walenie na niepotrzebne zmęczenie i stres.

Mamy jednak szczęście, grupa spokojnie płynie dalej. Wyprzedzamy więc zwierzęta, a że podążają naszym tropem, możemy zacząć nurkowanie. Wskakujemy do wody parami; w pierwszej jestem ja z Niemcem Kurtem. Za plecami słyszę jeszcze komentarz Włocha Maurizzia: – Nic dziwnego, że tak nas gonią, w końcu na blaszanym półmisku przypłynęło śniadanie...

Wcale nie jest mi do śmiechu, bo sam nie wiem, czego się spodziewać, zsuwam się jednak z pontonu jak najciszej, by nie spłoszyć orek, ale też nie przyciągnąć ich nadmiernej uwagi. Lodowata woda szczypie mnie w policzki. Mimo że bacznie rozglądam się dookoła, w przezroczystej wodzie widzę tylko migoczące promienie słoneczne. I nagle pojawiają się! Mkną jak torpedy prosto w moją stronę. Są przepiękne: czarny grzbiet, białe podbrzusze, do tego mała biała plama za okiem i większa w tylnej części ciała. Nie okazują najmniejszych wrogich zamiarów – przypominają raczej rozbawione dzieciaki biegnące w stronę piaskownicy. Odnoszę wrażenie, że oglądają mnie z ciekawością równie wielką jak moja. Opływają mnie i podążają dalej swoją trasą.

Szybko wracam do pontonu, bowiem w kolejce czekają już kolejni nurkowie. Oni też wskakują do wody przed płynącymi waleniami, widać jednak, że orki coraz bardziej tracą zainteresowanie wspólnym pływaniem z ludźmi – mijają nas obojętnie, aż w końcu całkiem znikają nam z oczu.

Wielkie żarcie

Następny dzień okazuje się jednym z takich, o jakich się marzy: niebo bez jednej chmurki, a morze gładkie jak stół. Jeszcze przed świtem kapitan wypatrzył pierwsze stado orek płynące dokładnie według książkowych opisów: w środku młode, po bokach samice, wokół nich krążą samce. Stada orek liczą zwykle od kilku do 40 sztuk, nasze należy do tych największych. Widać dominującą orkę, jej córki, wnuki i kilka dorosłych samców. Chociaż zwierzęta nie wyglądały na specjalnie zaniepokojone naszym towarzystwem, postanawiamy ich nie płoszyć. Ryzyko, że nurkowie znajdą się między matką a młodym, jest zbyt duże. Niezadowolona samica mogłaby odepchnąć niespodziewanego intruza.

Szybko znajdujemy inną grupę waleni. Podpływamy blisko i wyskakujemy z pontonu. Tym razem pod wodą wyczuwam dziwny nastrój grozy. Nieustannie dobiegają do mnie głośne piski i trzaski – to waleni śpiew! Przejrzystość wody, która w tym okresie roku nierzadko przekracza kilkadziesiąt metrów, tutaj spadła do kilkunastu. Przed moimi oczami pojawiają się tysiące małych srebrnych łusek. Z każdym pokonanym metrem atmosfera gęstnieje jak w horrorach. Skłębione śledzie wirują niczym świetlista kula, wokół pływają głodne dorsze, z góry pikują mewy. Co tu się dzieje? Zaniepokojony wynurzyłem się na powierzchnię i zobaczyłem kilkanaście dużych czarno-białych drapieżników pławiących się w kipiącej zupie śledziowej. Ryby w panice wyskakują w górę, szukając ratunku w powietrzu, lecz tam czekają na nie ptaki. Co jakiś czas następuje silne uderzenie ogonem. Zajmują się tym największe orki, czasem do łowów dopuszczając młodzież – pewnie po to, by dzieciaki nabrały wprawy. Reszta stada krąży wokół ławicy, strasząc śledzie białymi plamami na brzuchu i pilnując, by się nie rozpierzchły. Co jakiś czas „patrol” podpływa bliżej i wyjada ogłuszone ogonem ryby. Orki wybierają je z wody bardzo ostrożnie niczym słone paluszki, nigdy nie rzucając się z otwartą paszczą na całą ławicę. Wyglądają jak arystokracja w czarnych frakach i białych koszulach na wykwintnym przyjęciu.


Nagle z migoczącej srebrem kuli wypływa ze śledziem w pysku „chłopczyk” – waży na oko jakieś 4 tony – i zaczyna mi się bacznie przyglądać. Wkrótce dołącza do niego z dziesięć innych orek. Najwyraźniej bardziej je zainteresowałem niż śledzie. Mam tylko nadzieję, że nie potraktują mnie jak konkurenta do suto zastawionego stołu. Aby im się przypodobać, usiłuję pływać jak delfin. O dziwo, moje wygibasy chyba przypadają orkom do gustu (na pewno oglądają najbardziej pokracznego delfina, jakiego można sobie wyobrazić). Zwierzęta podpływają coraz bliżej, a nawet jakby próbują się bawić. Po chwili wracają jednak do śledzi, porzucając nudziarza, który nie potrafi na dłużej zająć ich uwagi.

Pod wieczór zmarznięty, ale szczęśliwy wracam do łodzi, marząc tylko o gorącej herbacie. Skóra na moich dłoniach przypomina papier ścierny – słona woda i coraz silniejszy wiatr zrobiły swoje. Dopiero przy kolacji czuję, jak bardzo jestem zmęczony.

Kolorowy świat pod wodą

Kolejnych kilka dni upływa pod znakiem śniegu, mgły i sztormu. Wprawdzie szukamy orek w bardziej osłoniętych przed wiatrem rejonach, ale bez rezultatów. Na osłodę nurkujemy w miejscach polecanych przez lokalne przewodniki. Podwodne krajobrazy wyglądają niczym z bajki: wielkie brunatnice przypominają tajemniczy stary las, w którym jak duchy przemykają ryby. W norach między kamieniami świecą ogniki oczu krabów, krewetek i innych skorupiaków. Podwodne widoki, pełne kolorowego życia, zmieniają moje wyobrażenie o ubogiej przyrodzie północnej Norwegii. To, czego nie ma na powierzchni, jest ukryte pod wodą – formy, kształty i kolory zaskakują swoją różnorodnością.

Gdy już tracę nadzieję, że jeszcze zanurkuję z orkami, przestaje wiać i pojawia się słońce. Płyniemy w stronę słynnego fiordu Tyss – jednego z najbardziej lubianych przez delfiny. Nie odpływamy zbyt daleko od portu, gdy naszą łódź zaczynają gonić dwa młode walenie. Wyskakują w powietrze zaledwie kilka metrów od nas i z wielkim pluskiem wpadają do wody. Wyprzedzają łódkę, a my podążając ich tropem, docieramy do zatoki, w której pływa ponad sto orek. Możemy wybierać stado, z którym chcemy nurkować – to prawdziwy podwodny raj. Wprawdzie wyprawa dobiega końca, ale już wiem, że na pewno tu wrócę.

Nowy kierunek: Kristiansund

Na Lofoty wróciłem w zeszłym roku. Zaplanowałem wyprawę w najlepszym możliwym okresie – mój 14-dniowy rejs przypadał na drugi i trzeci tydzień listopada. Wówczas śledzie i orki docierają już w rejon archipelagu, ponadto słońce świeci wtedy stosunkowo długo w ciągu dnia. Niestety, nie mogłem przewidzieć, że po upalnym lecie ryby wcale nie będą się spieszyły w rejony przybrzeżne. W pierwszym tygodniu pogoda była wprawdzie piękna, ale spotykaliśmy tylko pojedyncze walenie nerwowo poszukujące swego przysmaku. Głodne orki nie były skłonne do zabaw i unikały towarzystwa ludzi. Nie brakowało za to bielików – wystarczyło złapać na wędkę kilka dorszy i wrzucić ich wnętrzności do wody, a natychmiast pojawiały się ptaki.

Reklama

Walenie mogliśmy podziwiać dopiero w drugim tygodniu, ale tylko z pokładu, bo jak na złość zepsuła się pogoda. Dowiedziałem się wtedy, że populacja śledzi zimująca na Lofotach nie jest już tak liczna jak kilka lat wcześniej – ryby tworzą ławice w innych rejonach. Takim nowo odkrytym (przez orki i ludzi) miejscem są okolice Kristiansund na zachodnim wybrzeżu, niedaleko Trondheim. Firma ze Stromsholmen już planuje zorganizować tam safari. Pewnie też na nie pojadę.

Reklama
Reklama
Reklama