Reklama

Dawaj, dawaj – Piotr wyprzedzający mnie na pnącym się pod górę równym, pustym asfalcie najwyraźniej złapał drugi oddech. Rad nierad staję na pedałach, żeby nie doszło do „rozerwania peletonu”. Sfatygowane rowery z wypożyczalni do kilometrowych podjazdów nadają się kiepsko, ale to piłowanie pod górę momentami wyzwala jakąś masochistyczną przyjemność. Dysponujemy jedynie schematyczną mapą, bo przed wycieczką zawyrokowaliśmy chełpliwie, że na takim skrawku (410 km2) lądu zgubić się nie da. Niby tak, tyle że teraz nie możemy precyzyjnie ustalić, gdzie się znajdujemy. Pozostaje więc nadzieja, że najbliższy zakręt będzie ostatnim przed najwyższym punktem na trasie. Po godzinie zniecierpliwienie zaczyna się mieszać z ekscytującym oczekiwaniem. Bo im dłużej i wyżej podjeżdżamy, tym ponętniejszych kształtów nabiera wizja kilometrów zjazdu. Wreszcie – koniec wspinaczki. Chwila odpoczynku i ruszamy z górki. No, świat jest piękny! Euforyczny pęd zagłusza zdrowy rozsądek i narasta do momentu, gdy na poboczu u końca prostego odcinka drogi dostrzegam kozła. Czarny jak smoła, brodaty, nieruchomy, a co najdziwniejsze – samiuteńki w środku odludzia. Diaboliczny. Jakby czekał na okazję, by tryknąć rogami i zwalić kogoś z siodełka. Scenka z dziecięcych kreskówek w mojej wyobraźni staje się tak absurdalnie sugestywna, że gwałtownie naciskam na hamulce. Zwłaszcza że w tej samej sekundzie uświadamiam sobie, jak niebezpiecznie szybko jadę. Powoli wytracam prędkość. Mijam zwierzę, a tuż za nim muszę wziąć gwałtowny zakręt w lewo. Wyobraźnia znów pracuje – widzę długi lot, a potem koziołkowanie po skalistym, porośniętym krzakami zboczu. Uff.

Reklama

Dlaczego w ogóle włóczymy się po „interiorze” Zakynthos, zamiast leżeć na pięknej plaży i zażywać słonecznych kąpieli? Po pierwsze – lubimy niespodzianki i penetrowanie odludzi. Po drugie – ileż można plażować? I wreszcie po trzecie – bo jest... chłodno.

Wyspa z widokiem

Wyspa wyraźnie dzieli się na płaską, zagospodarowaną rolniczo część wschodnią i dość dzikie góry na zachodzie, z klifowym wybrzeżem. Najwyższy szczyt – 756 m n.p.m. Niewiele? Proszę jednak zauważyć, że morze, od poziomu którego liczona jest wysokość, faluje 5 km dalej. Różnice wysokości są więc całkiem spore, a widoki malownicze, o czym przekonujemy się, robiąc przystanek w górskiej wiosce Kilomeno, z ponadstuletnią dzwonnicą, jedną z niewielu budowli, która przetrwała wielkie trzęsienie ziemi z 1953 r. Odstawiamy rowery i ordynujemy musakę w tawernie przy stoliku pod chmurką (tego popołudnia – dosłownie). No i, naturalnie, wino z przydomowej winnicy należącej do właściciela lokalu. Trochę dla rozgrzewki, bo mimo że to Grecja i maj – na wietrznych górskich drogach kurtka okazuje się przydatna. Takie są Wyspy Jońskie – o tej porze potrafią zaskoczyć pogodą. (Recepcjonista w hotelu wzdycha, że tydzień wcześniej było tu 32 stopnie w cieniu). Tymczasem siedzimy i kontemplujemy uroki Kiliomeno – malowniczą starą zabudowę osady, pasące się kozy, zieleniejące wzgórza. Cisza, spokój, szum wiatru i sielskie widoki.

A propos widoków. Wśród tysiąca innych jest taki, którego na Zakynthos pominąć po prostu nie sposób. To jedna z krajobrazowych ikon kraju: Plaża Wraku. Wyobraźcie sobie wysoki klif łamiący się w zakole, wypełnione plażą odciętą od lądu, na którym spoczywa częściowo zasypany piaskiem wrak – widok sam w sobie kuszący. No i te barwy! Przyglądamy się temu z góry, z maleńkiej metalowej platformy wystającej ze skały. Układ wapiennego dna, krystaliczna morska woda i południowe słońce dają razem kolory wody od lazuru po granat niewiarygodnie głębokie i intensywne. Nikt, kto miał okazję to widzieć, nie uzna, że użyłem słów zbyt mocnych.

Jak trafić na Plażę Wraku? Celujące w nią drogowskazy na wyspie trudno zliczyć. Drugie tyle wskazuje na inną lokalną atrakcję: Błękitna Grota. My też nie zamierzamy z niej zrezygnować, choć następnego dnia mamy ciąg dalszy sztormowej pogody. Podobno nie kursują promy między Wyspami Jońskimi, podobno nie pływają łodzie wożące turystów do grot. Mimo to nie odpuszczamy – w końcu to Grecja. Tu zakazy traktuje się bez przesadnego respektu. I faktycznie – na przylądku Skinari znajdujemy przewoźnika, który uznał, że jednak aż tak niebezpiecznie nie jest. Schodzimy z klifu po wiodących w dół krętych schodkach do łodzi, która skacze na falach, mimo że jesteśmy po zawietrznej stronie wyspy. Ruszamy. Pod nami jakieś 8–10 m wody tak czystej, że pozwala obserwować każdy szczegół topografii dna. Przepływamy pod naturalnym skalnym łukiem, wpływamy do zalanych przez morze jaskiń z intensywnie kolorową wodą. Jak pięknie musi tu grać światło przy słonecznej pogodzie! W drodze powrotnej „kapitan” zaskakuje ułańską fantazją. Może chce dorzucić nam bonus, odreagować niewielki dziś zarobek, a może sam zapragnął poczuć adrenalinę i wiatr we włosach. Nie trzyma się już kurczowo linii brzegowej, ale odpływa nieco dalej, gdzie fale ciągnące z pełnego morza kołyszą niemiłosiernie, obiera kurs na bazę i rusza pełną mocą silnika. Wielka łódź obciążona zaledwie kilkuosobową grupą tnie grzbiety fal w rozbryzgach wody. Prujemy do przodu pośród żywiołu. – Ale czad – Piotr usiłuje przekrzyczeć wiatr, szumiące morze i ryk silnika. Odpowiedzią są rozradowane gęby reszty naszej wycieczki.

Kim jest Alice?

Po dniu wietrznych szaleństw późnowieczorny spacer po Tsilivi – turystycznej miejscowości na północy wyspy. Lustrując większe i mniejsze lokale i lokaliki, trafiamy do baru Two Brothers, który charakteryzuje się tym, że obsługa bawi się tam co najmniej tak samo dobrze jak klienci. Najazd naszej kilkuosobowej grupki zmienia strukturę wiekową gości, wśród których znaczny udział mają emerytki. Jak się okazuje – z Anglii. Na błyskawicznie wyrychtowany dla nas stół wjeżdża piwo. Z zawieszonej pod sufitem półki bierzemy sobie najrozmaitsze nakrycia głowy – wikiński hełm z rogami, kowbojski kapelusz, gigantyczną czapę afro, blond fryzurę długowłosego rockmana. Parę łyków piwa znakomicie ułatwia wchodzenie w nowe tożsamości. Po chwili większość gości rusza do tańca, nie wyłączając angielskich emerytek szalejących już to przy hitach z czasów swej młodości, już to przy przebojach z końca XX w. Nagle jedna z nich, na oko 70-latka, podchodzi do Grzegorza (któremu do trzech krzyżyków jeszcze ciut brakuje) i zaczyna wić się wokół niego w erotycznych wygibasach. Grześ przyłącza się do zabawy. Tworzą parę tak niezwykłą, że wszyscy otaczają ich kółeczkiem. Nagle Alice, bo tak miała na imię, teatralnym gestem kładzie rękę na jednym pośladku naszego kolegi, drugą na drugim, przyciąga go do bioder i z szelmowskim uśmiechem wodzi wzrokiem po rozradowanej publice. Koleżanki Alice piszczą niczym groupies. Skonsternowany Grzegorz na moment traci rezon. Po chwili równie mocno akcentując ruchy, kładzie jedną rękę na jednym pośladku Alice, a drugą – na drugim. Taniec wieczoru, bez dwóch zdań. – No, przyznacie, chłopaki, to dopiero był czad – mówi Grzegorz.

O tak, to był czad. I luz, i wdzięk. Czar Zakynthos.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama