Reklama

Szwajcarzy opowiadają, że kiedy Pan Bóg stworzył świat, rozmaicie rozdzielał różne dobra. Włochom dał krajobrazy i świetną kuchnię, Niemcom porządek i bogactwo, a Francuzom sztukę i fantazję. Na koniec postanowił stworzyć jeden kraik, który będzie miał to wszystko w jednym miejscu. Nazwał go Szwajcarią. Ta opowieść ma jeszcze puentę dopisaną przez sąsiadów Szwajcarii. Otóż, według nich, nazajutrz Pan Bóg poczuł się trochę nie fair. Nie może być tak, że jedni mają aż tak wiele. Dla równowagi stworzył więc… nudnych Szwajcarów. Jadąc do Zurychu, nie znałem tej anegdoty, ale podświadomie byłem wyznawcą zawartego w niej stereotypu. Zurych kojarzył mi się ze szwajcarskim zegarkiem: perfekcyjny, precyzyjny i cholernie drogi. Taki doskonały mechanizm można podziwiać, ale trudno polubić. Bardzo się myliłem.

Reklama

Pierwszy dzień

10:00 Już na Dworcu Głównym (Hauptbahnhof) czeka pierwsze zaskoczenie. U sufitu hali solidnego XIX-wiecznego budynku wisi potężna kolorowa rzeźba Anioła Stróża. Jej autorka, francuska artystka Niki de Saint Phalle, chorowała na depresję, a sztuka miała być dla niej terapią. I z pewnością była, bo gigantyczny, biuściasty i niezwykle kolorowy anioł w zaawansowanej ciąży, za to w kostiumie kąpielowym wygląda na szczęśliwego. Dzieło ufundowała firma ochroniarska strzegąca szwajcarskich kolei. Taki jak anioł jest cały Zurych: zaskakujący, kolorowy i zwariowany, ale dający poczucie pełnego bezpieczeństwa.

11:00 Wychodząc z dworca, już wiem, gdzie się narodziło stereotypowe wyobrażenie Szwajcarii. Z pewnością na Bahnhofstrasse. Ta ulica to zuryska Piąta Aleja i Pola Elizejskie, tylko bardziej elegancka od sióstr z Nowego Jorku i Paryża. Miesięczny czynsz za metr kwadratowy wynosi tu 20 tys. złotych, ponad pięć razy więcej niż na warszawskim Nowym Świecie. A im bliżej Jeziora Zuryskiego, tym drożej. W połowie drogi reprezentacyjny Paradeplatz, który jeszcze 150 lat temu otoczony był śmierdzącymi kanałami ściekowymi. Dziś mają tu siedziby największe banki, a w dawnych kanałach pod asfaltem znajdują się podobno gigantyczne skarbce. Jeśli to prawda, to na Bahnhofstrasse dosłownie chodzi się po pieniądzach. Przy okazji warto wstąpić do okupowanej przez starsze panie z wyższych sfer cukierni Sprüngli nej przez starsze panie z wyższych sfer (Bahnhofstrasse 21). Sprzedają tu słynne Luxemburgerli. Te nadziewane kremem dwuipółcentymetrowe ciasteczka nieco przypominają nasze bezy, choć są od nich droższe i uchodzą za bardziej eleganckie. Nazwa, która w szwajcarskim dialekcie oznacza „ciastko luksemburskie”, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Właściciele lokalu wymyślili ją kilkadziesiąt lat temu wyłącznie w celach marketingowych. Podziałało, bo bracia Tomas i Milan, praprapra wnukowie Rudolfa Sprüngliego, robią obecnie pół tony tych słodyczy dziennie!

13:00 Skręcając w lewo w kierunku rzeki, czuję się, jakbym w bardzo ekskluzywnych liniach lotniczych przeszedł z klasy biznes do ekonomicznej. Nadal luksusowo, ale z mniejszym rozmachem, za to – przynajmniej dla mnie – bardziej swojsko. – Mam dwie wiadomości: jedną dobrą, drugą złą – tłumaczy Ruth Rey, przewodniczka, kiedy zbliżamy się do Starego Miasta. – Zła jest taka, że nie mamy pałaców ani królewskich zamków. Po prostu w Szwajcarii nigdy nie było królów. Ale dzięki emu od stuleci nie mieliśmy wojny ani nawet dużego pożaru. I to jest dobra wiadomość, bo wszystko, co zobaczycie, jest autentyczne, niezniszczone – wyjaśnia. Prawdziwość tych słów sprawdzam na wzgórzu Lindenhof, skąd rozciąga się piękny widok na Limmat i Starówkę. Starsi panowie grają tu w szachy gigantycznymi figurami sięgającymi im do kolan. Jak wszystko w Zurychu – trochę absurdalne, ale bardzo efektowne.

16:00 Ta zasada ma jeden wyjątek: kościoły. Te wyglądają jak ubogie krewne katedr innych europejskich miast. W końcu to tu w górującym nad miastem Grossmünster przez lata nauczał ojciec szwajcarskiej reformacji Ulrich Zwingli. Był znacznie bardziej radykalny od Marcina Lutra, wszystko pachniało mu bałwochwalstwem. Nakazał usunięcie ze świątyń wszystkich rzeźb, obrazów, zlikwidował ołtarze, zakazał gry na organach, a z wież pousuwał dzwony. Konsekwencje widać do dziś w postaci surowych, pustych kościelnych wnętrz. Pomysłowi Szwajcarzy i na to znaleźli jednak sposób: St. Peter Kirche przyciąga turystów największym zegarem wieżowym na świecie (średnica cyferblatu 8,7 m!), Fraumünster – dziecięco kolorowymi witrażami Marca Chagalla, a Grossmünster – wieżą z widokiem na panie opalające się toples.

18:00 Mniej purytański klimat można poczuć na Niederdorf, wąskiej uliczce w sercu Starówki, nazywanej przez miejscowych pieszczotliwie Dörfii, czyli wioseczka. Niemieckojęzyczni Szwajcarzy, trochę jak Polacy, uwielbiają zdrobnienia: chodzą uliczkami, jedzą mięsko i wydają pieniążki, co jest źródłem niezliczonych żartów ze strony Niemców i Austriaków. Mimo małych rozmiarów pomieszczono tu nieprawdopodobną liczbę szacownych gotyckich kamienic, ale też kafejek i nocnych klubów. No i fontann, które są znakiem rozpoznawczym Zurychu, a zwłaszcza Starówki. W całym mieście jest ich ponad tysiąc, a woda każdej z nich nadaje się do picia. Dlatego w upalne dni wszyscy podchodzą do nich z buteleczkami, zaoszczędzając na napojach, tym bardziej że w centrum niewiele jest sklepików spożywczych. Czystością zaskakuje też rzeka Limmat – okoliczne kąpieliska (25 w całym Zurychu, 18 na wolnym powietrzu, głównie nad rzeką lub jeziorem) to nie tyle atrakcja turystyczna, co element życia codziennego mieszkańców. Nietrudno spotkać biznesmena, który w porze lunchu zdejmuje garnitur od Armaniego, pluska się w położonym o 200 metrów od swojego banku kąpielisku Männerbad, po czym, jak gdyby nigdy nic, wraca do swoich akcji, obligacji i korporacyjnych nasiadówek.

19:00 Bo w Zuruchu zawsze panowała wojna postu z karnawałem. Dzięki temu to właśnie tu narodziła się sztuka współczesna. Zaczęło się banalnie: w czasie pierwszej wojny światowej do neutralnej Szwajcarii przyjechało wielu artystów z całej Europy. Wśród nich Hans Arp ze Strasburga, który wyłgał się przed mobilizacją w ojczyźnie, udając szaleńca. A że malarze i poeci zazwyczaj nic poza sztuką robić nie potrafią, Arp skrzyknął kilku kolegów i założył nocny klub Cabaret Voltaire (Spiegelgasse 1). Spędzali tu większość czasu, później to ich nicnierobienie okrzyknięto mianem „buntu przeciwko wojnie i burżuazji”. Właśnie w tej knajpie narodził się dadaizm, nurt, który utorował drogę sztuce współczesnej. Absurd, odrzucenie wszelkiej konwencji, nonsens, prymitywizm – ideę dadaistów najlepiej oddaje wystawienie w galerii pisuaru jako rzeźby pod nazwą Fontanna. Lokal, który popadł w ruinę i zapomnienie (przez jakiś czas okupowali go anarchistyczni squatersi), otwarto na nowo sześć lat temu. Dziś działa tu kawiarnia, bardziej niż z kawy i serwowanych dań znana z niezwykłego dadaistycznego wystroju oraz organizowanych tu awangardowych wystaw. Dzieła dadaistów można też podziwiać w Muzeum Sztuk Pięknych Kunsthaus (Heimplatz 1), uznawanym za najlepszą w kraju galerię sztuki. Miejsce słynie też z prac van Gogha, Moneta i Rodina, wreszcie Picassa, który organizował tu swoje pierwsze wielkie wystawy. Miłośnicy sztuki współczesnej powinni się też wybrać do pobliskiej restauracji Kronenhalle (Ramistrasse 4). Wprawdzie na obiad w niej stać wyłącznie najbogatszych, ale biedniejsi mogą nakarmić swoje oczy wspaniałymi dziełami Picassa, Chagalla, Matisse’a i Miró, należącymi do nieprzyzwoicie bogatej rodziny Zumstegów.

21:00 Na kolację wybieram coś tańszego, choć równie ekskluzywnego. Dwupoziomowa, elegancko designerska restauracja Hiltl (Sihl- strasse 28) to najstarsza wegetariańska restauracja w Europie. Dziś wyjątkowo modna – rano biznesmeni z pobliskich banków przychodzą do niej na kawę i śniadanie, nieco później na lunch, wieczorami całe rodziny jedzą tu kolacje (na szklanej ścianie przy schodach dzieci mogą rysować mazakami i to dla nich największa atrakcja), a wieczorem bawi się tu młodzież. – Gdy powstawała w 1898 roku, klienci ze wstydu wchodzili do lokalu tylnymi drzwiami. Ludzie, którzy nie jedli mięsa, uważani byli albo za sekciarzy, albo za biedaków – tłumaczy Anuschka Gwada, jedna z menedżerek lokalu. Trudno w to uwierzyć, obserwując ustawiające się od godz. 22 kolejki młodych wystylizowanych studentów, oczekujących niekiedy godzinę lub więcej na wejście do jednego z najmodniejszych klubów w okolicy. W tym czasie szef kelnerów Richard przeprowadza szybką akcję przekształcenia restauracji w nocny klub. Dzięki specjalnemu systemowi rolety i zasłony zasłaniają wszystkie okna, włączają się punktowe reflek- tory, samoobsługowy bar sałatkowy zamienia się w miejsce serwowania drinków, w kącie rozstawia się didżej – po dwudziestu minutach wnętrze jest nie do poznania. Zaczyna się dyskoteka, podczas której każdy, kto przekroczył trzydziestkę, musi czuć się staro.

23:00 Takich odczuć nie mam w oddalonym o 10 minut drogi Frauenbad (Stadthaus-quai), gdzie również trwa dyskoteka. Nie jest to ani klasyczny klub, ani bar, tylko położona w sercu starówki nad rzeką Limmat… wciąż działająca publiczna łaźnia kobieca. Założona w XIX wieku dla poprawy stanu higieny wśród zuryskich mieszczanek dziś służy jako kąpielisko i miejsce opalania się toples. – W eksponowaniu nagości u stóp najpiękniejszych budynków Starego Miasta dominują starsze panie – narzeka nasza przewodniczka Ruth Rey. Przez grzeczność nie protestuję przeciwko uwadze, która w zasadzie mogłaby zostać uznana za dyskryminację ze względu na płeć i wiek. Wieczorem o żadnej dyskryminacji mowy już nie ma: zamknięty dotąd przez mężczyznami lokal zamienia się w koedukacyjną dyskotekę pod gołym niebem Barfussbar. Tu żadna selekcja nie obowiązuje – równie dobrze bawi się student, jak i jego rodzice. Od basenu odbijają się podświetlone wieże Grossmünster, a kolorowe światła migają wśród pryszniców i drewnianych przebieralni. Te ostatnie są nie tylko pamiątką po podstawowej funkcji lokalu, jaką pełni on za dnia, ale nieoczekiwanie stają się ciekawym elementem wystroju wnętrza, trochę surrealistycznym czy raczej dadaistycznym jak cały Zurych. Trzeba tylko uważać, żeby w alkoholowo-tanecznym szale nie wpaść do basenu. Ale co tam: jest ryzyko, jest zabawa!

Drugi dzień

10:00 Drugi dzień w Zurychu to okazja do zobaczenia mniej stereotypowego oblicza miasta. Zaczynam od Züri West. Jeszcze trzydzieści lat temu była tu klasyczna dzielnica przemysłowa (Kreis 5), która, wraz z sąsiadującą mieszkaniową dzielnicą robotniczą (Kreis 4) tworzyła zachodnią – gorszą część miasta. Dziś Züri West to centrum artystycznej bohemy. Opuszczone browary, fabryki mydła i stalownie pozamieniano na gigantyczne centra sztuki i najbardziej designerskie lofty, jakie można sobie wyobrazić. Ten luksus kosztuje: dziś na mieszkanie tutaj stać tylko najbogatszych. Reszcie pozostaje snobowanie się w tutejszych knajpach, galeriach i klubach, których samo oglądanie jest artystycznym przeżyciem. Zaczynam od najmłodszego dziecka rewitalizowanej dzielnicy – modnego Im Viadukt (Limmatstrasse 231). Ten stary i do niedawna zaniedbany wiadukt kolejowy z 1894 r. od dwóch lat staje się kultowym miejscem spotkań młodych ludzi. W łukach pod wiaduktem aranżowane są coraz modniejsze restauracje, puby, delikatesy i galerie. Tra? am akurat na długo zapowiadane otwarcie Markthalle – połączenia hali targowej i centrum slow food. Miejsce zaskakujące i imponujące: między kramikami z winem, świeżymi warzywami i rybami krążą kelnerzy, oferując wyszukane dania restauracyjne. Ceny towarów znacznie wyższe niż w sklepach, więc Markthalle nadaje się bardziej na lans niż na zakupy. Przed wejściem na rozstawionych stołach kucharze robią pokaz domowej produkcji kiełbasy. Dla mnie to żadna atrakcja (z dzieciństwa pamiętam, jak moja babcia robiła dokładnie tak samo), ale Szwajcarzy są zachwyceni. W długiej kolejce ustawiają się po świeże wursty, które trafiają prosto na grill i są sprzedawane razem z lokalnym piwem Turbin Bräu. Znacznie bardziej niż wursty zachwycają mnie dwa lofty, które znajdują się 400 metrów dalej. Steinfelsareal, dziś tętniące życiem centrum artystyczno-mieszkaniowe, powstał w byłej fabryce mydła. Znajdujący się tuż obok luksusowy apartamentowiec to z kolei dawna drukarnia Müller Martini. Do etnicznej restauracji Mama Africa (Heinrichstrasse 239) warto zajrzeć nie tylko dla oryginalnej kuchni rodem z RPA, ale też z powodu niezwykle ciekawego wystroju wnętrza będącego krzyżówką afrykańskiego folkloru i zachodnioeuropejskiego minimalizmu. Szkło i metal w wersji etno. Gdyby Ikea powstała w Afryce, jej projektanci promowaliby właśnie taki styl.

12:00 Skręcając w Hardstrasse, mijam kompleks kin Abaton, by po kilku minutach dotrzeć do mekki artystycznej awangardy Zurychu – słynnego teatru Schiffbau (Schiffbaustrasse 6). Jak sama nazwa wskazuje, mieści się on w budynku dawnej stoczni. Trudno o tym zapomnieć – w surowych, odartych z tynków wnętrzach wyeksponowano gigantyczne stalowe konstrukcje, na których opiera się gigantyczny gmach. Architekt Peter Kern, któremu 15 lat temu powierzono zadanie przerobienia opuszczonej fabryki w świątynię sztuki, dokonał prawdziwego cudu. – Nie za darmo, bo modernizacja budynku i jego otoczenia kosztowała miasto 90 mln franków – podkreśla nie bez dumy Ruth Rey. Efekty można podziwiać nie tylko w jednej z dwóch sal teatralnych (większej Halle i mniejszej Box), ale też w klubie jazzowym Moods oraz eleganckiej restauracji LaSalle. W pietyzmie, z jakim Szwajcarzy traktują postindustrialne przestrzenie, musi być coś więcej niż tylko moda na architekturę loftową. W kraju, gdzie od stuleci prawdziwą arystokracją byli rzemieślnicy, a praca fizyczna (dzięki Kalwinowi i Zwinglemu) – drogą osobistego zbawienia, najpierw kupieckie gildie, a potem fabryki stanowiły coś w rodzaju centrum życia społecznego. Może dlatego architekci aż tak eksponują przemysłową przeszłość modernizowanych przez siebie budynków. Turbinenplatz, największy rekreacyjny plac w mieście, to przecież po polsku „plac Turbiny”. Czy poza Szwajcarią ktokolwiek wpadłby na pomysł nadania tak reprezentacyjnemu miejscu nazwy silnika? Albo rozstawione na nim wielkie drewniane ławy, na których można siedzieć lub leżeć, zaprojektował tak, by przypominały surowe pokłady okrętów, które tu kiedyś produkowano? W Zurychu takie pomysły rodzą się same. Właściciel i twórca designerskiej restauracji Gnüsserin położonej w pobliskim centrum Puls 5 (Giessereistrasse 18) sam zaprojektował jej wnętrze. Kiedy brał się do roboty, była tu opuszczona odlewnia stali (działała do 1986 roku). Dziś restauracja zachęca do odwiedzin nie tylko świetną, choć nietanią szwajcarską kuchnią z górnej półki, ale i niezwykłym wnętrzem. Jej szef chętnie pokazuje czarno-białe zdjęcia, na których widać kupę gruzu i metalu. Gruz zniknął, metal został – w głównej sali nad stołami wznosi się gigantyczny mosiężny piec do wytopu staliwa, luksusowe wina poustawiano na stojakach z brązu, zlewy są z pofabrycznych elementów żeliwnych, nawet karty dań oprawiono w metalowe okładki. Całość ocieplają ognistopomarańczowe meble i światło, którego rolą jest tu nie tyle rozjaśnić wnętrze, ile złagodzić surowość dawnej stalowni. To połączenie oddaje też nazwa lokalu – gnuss to w szwajcarskim dialekcie niemieckiego „rozkosz”, Giesserei – odlewnia. „Gnüsserei” więc to jakby fabryka przyjemności. Genialne, prawda?

13:00 Wracając do centrum, zaczepiam o Muzeum Designu (Museum für Gestaltung, Ausstellungstrasse 60). Można tu oglądać chociażby projekty mebli, których nie powstydziliby się współcześni projektanci, a które powstały w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia. Wystarczy pół godziny, żeby z tych postindustrialnych klimatów przenieść się do zupełnie innego świata. Z Paradenplatz, Bahnhofstrasse lub spod dworca głównego co kilka minut odjeżdża tramwaj do zuryskiego ZOO (Zürich Zoologischer Garten, Zürichbergstrasse 221), jednego z najlepszych i najbardziej spektakularnych w Europie. Jego wyjątkowość polega nie na nagromadzeniu dużej liczby zwierząt w klatkach, lecz na próbie stworzenia im możliwie naturalnych warunków życia. Ogród podzielono na regiony geograficzne: Eurazja, Ameryka Południowa, Afryka, itp. Największą atrakcją jest gigantyczny pawilon, w którym odtworzono fragment parku narodowego Masoala. W hali (Masoala Rain Forest) zadbano o to, by nawet temperatura i wilgotność była taka jak w tropikalnym lesie deszczowym na Madagaskarze. Chodząc wąskimi alejkami, raz po raz natrafiam na kameleona, obok w wodzie kąpie się ogromny żółw, na gałęziach wylegują się lemury, a nad głową fruwają afrykańskie ptaki. Te 11 hektarów to jedynie zapowiedź kolejnych ekosystemów, nad których stworzeniem trwają obecnie prace, m.in. etiopskich gór, azjatyckiej pustyni i afrykańskiej sawanny. W tradycyjnej części ogrodu można podziwiać rzadkie w niewoli (choć słowo „niewola” niezbyt pasuje do zoo w Zurychu): pandy, tygrysy syberyjskie, mongolskie wilki czy gigantyczne żółwie z Galapagos. Oryginalnym pomysłem jest „zoolątko” (Zoolino) – pawilon strefa dla dzieci, w której mogą one się bawić m.in. z kurami, świniami, kaczkami i końmi. Na miejscu jest też restauracja serwująca egzotyczne dania.

15:00 Na obiad postanawiam jednak spróbować czegoś lokalnego i wracam do centrum. Najbardziej tradycyjne zuryskie dania oferuje klimatyczna restauracja Zeughauskeller (Bahnhofstrasse 28 a). Lokal znajdujący się w budynku XV-wiecznej zbrojowni robi wrażenie jadłodajni, do której w dawnych wiekach przychodzili kupcy, żeby szybko i dobrze zjeść, i w której od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Z fotografem Pawłem zamawiamy po dużym piwie, nie wiedząc, że według tutejszych standardów „duże” znaczy litrowe. Do tego najbardziej typowe danie miasta – Züricher Geschnetzelte mit Rösti, czyli duszone zrazy cielęce po zurysku w sosie pieczarkowym z ziemniaczanym plackiem z grubo startych ziemniaków. Wszystko cudownie uduszone w śmietanie, wysmażone na głębokim tłuszczu, ciężkie, kaloryczne. Aż dziw bierze, że nie wymyślili tego Polacy.

Reklama

16:00 Wychodzę na Bahnhofstrasse, ale sfrustrowany wysokimi cenami, nie mam już ochoty na łażenie po tutejszych ekskluzywnych sklepach. Mam wrażenie, że większość z nich służy raczej do oglądania niż handlowania. Na szczęście trafiam na pchli targ przy Stadthausanlange (Bürkliplatz) – to chyba jedyne miejsce w mieście, gdzie można znaleźć kram z napisem „wszystko za franka”. Wybór całkiem niezły – od starych fotografii przez monety do metalowych figurek. Obok za znacznie większą kwotę można kupić podobno wartościowe antyki. Nie znam się na tym, więc nawet nie próbuję się targować. Krótki spacerek nabrzeżem i dochodzę do gigantycznego miejskiego parku Zürichhorn położonego nad jeziorem Genewskim, ulubionego miejsca wypoczynku mieszkańców. Czy w tym niemal najbogatszym mieście świata nikt nie pracuje?! Choć jest dopiero popołudnie, wszyscy nad wodą piją z puszek piwo (dopóki zachowują się poprawnie, żaden policjant się nimi nie interesuje), obok na statkach i żaglówkach pływają całe rodziny, na plaży obściskują się zakochane pary. W okolicach pełno miejsc przygotowanych na rodzinne grille i pikniki. I jeszcze te olśniewające Alpy, które tu, nad wodą, mam jak na talerzu! Sprawdzam na mapie, bo nie wierzę, ale jestem zaledwie dwa kilometry od centrum. Nie tak wyobrażałem sobie miasto będące bankowo-biznesową stolicą świata, ale to miłe zaskoczenie. W duchu więc powtarzam za Kramerem z kultowego Vabanku Juliusza Machulskiego: „Zurych... Alpy… Tu się oddycha!”.

Reklama
Reklama
Reklama