Miłość w drodze. Jak podróżować w parze?
Nie ma co się oszukiwać, podróżując we dwójkę, znacznie mniej zwracamy uwagę na otaczający nas świat. Z drugiej strony wspomnienia ze wspólnych podróży to jedne z piękniejszych wspomnień. Postanowiliśmy sprawdzić, co można zyskać, a co stracić, gdy w podróży towarzyszy nam ukochana osoba.
Nawet jak bywało między nami bardzo źle, w podróży czuliśmy się dobrze ze sobą – powiedział mi Mateusz, kiedy zagadnęłam go o podróżowanie w parach. Od razu pomyślałam sobie, że zrobię z tego zdania motto całego tekstu. Przyszły do mnie moje własne wspomnienia. Przypominały się romantyczne kolacje na plaży złożone z serka jedzonego wprost z plastikowego opakowania zagryzanego oliwkami z torebki i popijanego tanim kapslowanym winem, pokoje pełne krwawych plam na ścianach – śladów po rozgniecionych przez poprzedników komarach – w których zsuwaliśmy zdezelowane łóżka, podróże zatłoczonymi marszrutkami zakończone zaproszeniem na kolację do jakiegoś miłego współtowarzysza podróży czy wreszcie kąpiel w Morzu Martwym, a potem długa jazda samochodem wzdłuż doliny Jordanu. Tak, zdecydowanie wspomnienia ze wspólnych podróży to jedne z piękniejszych wspomnień mojego życia.
Jak Pers z Persem
Później jednak zaczęłam szukać dalej, podpytywać innych znajomych, przeglądać blogi podróżnicze. Tak trafiłam na tekst Karoliny Słomskiej Szczerze o podróżowaniu w parze. Autorka pisze tam o zaletach, ale także o wadach podróżowania z kochaną osobą. Przyznam, że zapomniałam o sytuacjach, gdy podróżujące osoby tak bardzo różnią się temperamentem, że zaczyna to przesłaniać im radość wspólnego wyjazdu.
Nie ma co się oszukiwać, podróżując we dwójkę, znacznie mniej zwracamy uwagę na otaczający nas świat. Pisze o tym i Słomska, i mnóstwo innych osób, zauważają to wszyscy indagowani przeze mnie znajomi. I to z dwóch powodów. Pierwszy wynika z nas samych, jest nam po prostu łatwiej koncentrować się na sobie nawzajem, nie odciągają nas od siebie praca i obowiązki domowe. Poza tym ukochany czy ukochana to kawałek domu, rodziny, wydaje ci się jeszcze bliższy, jeszcze bardzie podobny do ciebie na obczyźnie, w dalekim kraju.
Drugi powód związany jest z tym, jak postrzegają nas inni. Oczywiście do samotnej osoby jest łatwiej podejść, zagadać niż do pary. Jak już się nawiązało kontakt, łatwiej przełamywać następne bariery, kiedy nie przeszkadzają temu kolejne, nawet krótkie uwagi w obcym języku, które para wymienia między sobą. Taki stan rzeczy powoduje, że jeżdżąc w parze, poznajecie głównie siebie nawzajem, a podróżując samotnie – ludzi i świat.
Jeżdżąc razem, jesteście dla siebie wsparciem, ale też ograniczeniem. Ten drugi albo ta druga popilnuje cię w niezamykającej się toalecie, potrzyma plecak, kiedy ty będziesz szukać taksówki, pójdzie umyć owoce, jak ty ciągle będziesz stać w kolejce po chleb, albo zwyczajnie przytuli i pocałuje, gdy okaże się, że właśnie spóźniliście się na autobus, który miał was zawieźć do czynnego tylko do 16 parku narodowego.
Może się tak jednak zdarzyć, że to on lub ona akurat coś zgubi, gdy wy będziecie jak najszybciej chcieli zjeść obiad, lub, nie daj Boże, dostanie biegunki akurat w dzień, kiedy zaczyna działać wasz permit na trekking. Ze zgrozą wspominam opowieść mojej przyjaciółki o tym, że jej maż, w sytuacji, gdy leżała z 40-stopniową gorączką w jakimś chińskim miasteczku, nie wytrzymał i wyszedł na całodzienną wycieczkę po okolicznych górach, bo przecież tak zaplanował już w Warszawie, przed wyjazdem. Czy naprawdę muszę pisać, że tak się nie robi? Jak dla kogoś ważniejsza jest realizacja założonego planu niż zdrowie i bezpieczeństwo ukochanej, niech raczej jeździ na wakacje samotnie.
Ogólne większe zamknięcie na świat podróżników sparowanych niż tych samotnych nie przeszkadza jednak temu, że niektóre różnice kulturowe, podróżując w parach, widzi się wyraźniej. Byłam kiedyś z mężem w Iranie. On, w odróżnieniu ode mnie, nie znał ani słowa po persku. I wyglądał, także w odróżnieniu ode mnie, jak rasowy Pers: duży orli nos, ciemne włosy, ciemny zarost. Po kilku pierwszych godzinach naszej wspólnej podróży przyzwyczailiśmy się, że wszyscy biorą nas za mieszaną parę: irańskiego imigranta, który przywiózł swoją europejską żonę, by pokazać jej ziemię przodków. Wszyscy zagadywali go po persku, czasem mijało kilka dobrych minut, zanim rozmówca zorientował się, że mój biedny mąż nie rozumie ani słowa z tych przyjaznych i gościnnych monologów wygłaszanych na jego cześć. Podobnie było w Armenii.
Jednak tak zwane różnice kulturowe najbardziej ujawniały się później, kiedy wreszcie klarował się nasz status. Mimo że już dochodziło do wyjaśnień, że mąż ani słowa nie rozumie, ja za to i owszem, i to ja przejmowałam na siebie ciężar konwersacji, 90 proc. naszych męskich rozmówców nadal zwracało się do męża. Najbardziej bawiło mnie, że do niego kierowali nawet pytania o mnie. W stylu: a czym zajmuje się twoja żona? Ja spokojnie tłumaczyłam mu to na polski, on odpowiadał po polsku, a ja tłumaczyłam na perski: moja żona robi to i to, w trzeciej osobie, jak na profesjonalną tłumaczkę przystało. Z początku nas to bawiło, później zrozumieliśmy, że taki sposób prowadzenia rozmowy jest przejawem najwyższej kurtuazji – porządnemu muzułmańskiemu mężczyźnie po prostu nie wypada konwersować z żoną innego mężczyzny w jego obecności.
Nie pożądaj żony
Podróżowanie w parach, z zaufanym partnerem, takim, na którym można polegać, jest też oczywiście bezpieczniejsze. Trzeba też jednak przestrzegać reguł. Nie wszędzie i nie dla wszystkich wystarczy informacja, że jesteście parą. Pamiętam koszmarny wieczór spędzony z tureckim kierowcą, który wziął mnie i mojego ówczesnego chłopaka na stopa. Tirowiec przez cały czas się do mnie uśmiechał, a jak tylko mój chłopak wychodził do toalety albo odwracał się w inną stronę, wykonywał w moim kierunku obsceniczne gesty. Najwidoczniej uznał, że skoro nie jesteśmy małżeństwem, tylko chłopakiem i dziewczyną, może sobie na to pozwolić. Takie zachowanie to oczywiście wyjątek, ale z perspektywy wielu podróży i wielu lat, jakie upłynęły od tamtego incydentu, radzę wszystkim nie wdawać się w szczegóły i twardo obstawać przy obcych, że jesteście mężem i żoną. I pamiętajcie o konsekwencji. Jesteście mężem i żoną, nawet jeśli jakiś Gruzin podchwytliwie mówi wam, że na Zachodzie ludzie w wieku 22 lat to raczej ślubów nie biorą, jesteście mężem i żoną, nawet jeśli nie macie tego samego nazwiska ani nie nosicie obrączki – to też typowo europejski zwyczaj.
Jest tylko jeden przypadek, gdy podróżując, opłaca się raczej osłabiać w oczach napotykanych ludzi łączące was więzi, niż wzmacniać. Niestety dotyczy on par homoseksualnych. Homofobia czai się wszędzie, nawet tam, gdzie mało kto jej się spodziewa. Para zaprzyjaźnionych gejów w podróży raczej nie obnosi się ze swoją bliskością, ale w Paryżu uznali, że gdzie jak gdzie, tam mogą chyba iść na spacer, trzymając się za rękę. Szybko okazało się, że byli w wielkim błędzie: zaczepki, wyzwiska, romantyczny wizerunek Paryża, miasta zakochanych, okazał się aktualny tylko dla heteryków.
Znajome lesbijki opowiadały mi, że właściwie wszędzie zachowują się tak samo, za to spotyka je z tego powodu zupełnie różne traktowanie. – Granica przebiega na Odrze i Nysie Łużyckiej – tłumaczyła mi Ewa. – Na zachód od tej granicy ludzie bardzo szybko orientują się, że jesteśmy parą, i widać, że to jest dla nich normalne. Nikt się nie dziwi, gdy bierzemy pokój z jednym podwójnym łóżkiem, nikt nie próbuje jednej z nas wyciągać na wino ani podrywać. Na wschód od tej granicy wszyscy traktują nas jak przyjaciółki, tak jakby w ogóle nie mieściło im się w głowie, że dwie podróżujące razem dziewczyny mogą być w związku.
Wszystkie pytane przeze mnie pary homoseksualne przyznały, że zdarzało im się występować jako rodzeństwo, rodzeństwo przyrodnie albo chociaż kuzyni. To nazywanie braćmi bywa jak hasło wytrych, takie puszczenie oczka w stylu my wiemy, a wy wiecie, że my wiemy.
Najbardziej rozśmieszyła mnie opowieść Kuby. Był ze swoim chłopakiem na Podlasiu, w prawosławnej pustelni. Okazało się, że zbliża się święto parafialne. Do klasztoru zjechały się babuszki z okolicznych wsi kroić marchewkę na zupę dla pielgrzymów. – Archimandryta posadził nas razem z nimi i kazał pomagać w krojeniu marchewki. Babuszki były bardzo miłe, cały czas rozmawiały między sobą w języku miejscowym, który nawet jako tako rozumieliśmy. W pewnym momencie jedna z nich zapytała: „A panowie bracia?”. Siedzący obok archimandryta, osoba dość przenikliwa i spostrzegawcza – zareagował szybko, odpowiadając za nas: „Tak, tak, siostro, bracia! Bracia w Chrystusie!”.
Tekst: Ludwika Włodek
Ilustracja: Bogna Sroka-Mucha