Coraz więcej tanich lotów na Kubę. Co trzeba wiedzieć, gdy tam lecisz?
Mamy odpowiedzi od zaprzyjaźnionych obieżyświatów z bloga Dos Vagabundos - przekonajcie się, czego jeszcze o Kubie nie wiedzieliście!
Zobacz Kubę oczami Dos Vagabundos.
Źródło: DosVagabundos
1 z 16
Cofniecie się w czasie o co najmniej 30 lat
Kiedyś uwielbiałam film „Powrót do przeszłości” i zawsze marzyłam, żeby i mi trafiło się coś tak nieprawdopodobnego. No, to wreszcie się doczekałam. Wylądowaliśmy na lotnisku w Hawanie, a wskazówki zegarka zaczęły wariować. Nie, nie spotkaliśmy Freda Flinstone’a, aż tak skrajnie nie jest. Ale miałam wrażenie przeniesienia się do czasów podstawówki. Wszystko jest bardziej analogowe, niż cyfrowe, brak szyldów, kolorowych reklam, wieżowców, centrów handlowych. Za to sklep mięsny, rybny, sprzedawca wyplatanych własnoręcznie kapeluszy czy trzepaczek do dywanów. Niewiele restauracji, żadnych tam KFC, za to bary z dwoma pozycjami w menu, kanapki sprzedawane prosto z przydomowej kuchni, dzieciaki grające w piłkę na ulicach, kobiety z wałkami na włosach plotkujące o pierdołach, napoje z dyspozytora, budki telefoniczne i sznurki prania porozwieszane między blokami. Mimo iż podczas pobytu na wyspie nocowaliśmy w samym sercu kubańskiej stolicy, niczym nie przypominało ono typowych dla Europy centrów miast. Sebek od razu wsiąkł w uliczne życie, zachwyciwszy się jego bezpretensjonalnością i naturalnością. Ja musiałam przywyknąć do gwaru, rozgardiaszu, brudu, odpadającego tynku ze ścian. Z biegiem czasu jednak zaczęłam cały ten tygiel traktować jak totalną egzotykę, a nie zło konieczne. Przypomniałam sobie dzieciństwo, kiedy to od rana do wieczora zasuwałam po podwórku i jedyne, co było mi potrzebne, to dobra ekipa do zabawy. Każdemu taką sentymentalną podróż w czasie serdecznie polecamy.
Źródło: DosVagabundos
2 z 16
Uzależnicie się od rumu
Tak jak kiedyś w PRL-u sklepowe półki wypełnione były przede wszystkim butelkami z octem, tak na Kubie króluje niepodzielnie rum. I to nie byle jaki. Śmiało możemy powiedzieć, że jest wyborny, nawet ten brandowany nazwą znaną jedynie na wyspie. W rodzajach i markach możecie wybierać jak w ulęgałkach, my stawialiśmy głównie na Havana Club i Legendario i chyba właśnie te dominują w ofercie knajp. Ponieważ jest go wszędzie pełno niekoniecznie polecamy osobną wycieczkę do fabryki, no chyba, że jest ona częścią innej wyprawy. My zatrzymaliśmy się u mniejszego producenta jadąc do Vinales i nawet skusiliśmy się na zakupy w przyfabrycznym sklepie, bo chociaż smak oferowanych produktów nie odbiegał od tego, co mieliśmy okazję kosztować w wielu innych miejscach, postanowiliśmy wesprzeć lokalnych przedsiębiorców. Co jak co, ale Kuba tym alkoholowym napojem ze sfermentowanego soku z trzciny cukrowej stoi, a mojito i Cuba Libre mają najlepsze na świecie.
Źródło: DosVagabundos
3 z 16
Poczujecie ducha historii
I to nie tylko za sprawą starych, amerykańskich samochodów. Od których najpierw zakręci Wam się w głowach, z czasem jednak przywykniecie do ich widoku, ponieważ są dosłownie wszędzie. (Sebastian początkowo stawał w zasadzie przy każdym amerykańskim relikcie motoryzacyjnym, ja zaś z radością dziecka wyczekującego na Mikołaja szukałam na ulicach polskiego „malucha”). Lata przeszłe widać przede wszystkim w Hawanie, mieście naprawdę utraconym. Co ciekawe jej starówka jest odnowiona i wygląda mocno europejsko, podobnie zresztą jak capitolio czy też inne obiekty znajdujące się na głównych trasach turystycznych. Centrum natomiast jest całkowitym przeciwieństwem, pełne pustostanów, obdrapanych okiennic, elewacji z odpadających tynkiem. Trochę przeraża, a trochę fascynuje. Spacerując ulicami kubańskiej stolicy ma się nieodparte poczucie trójwymiarowego wertowania kart historii, bogatej w zaskakujące tajemnice. Łaziliśmy od rana do wieczora, z każdą chwilą chcąc więcej i głębiej eksplorować to wyjątkowe miasto. Nie natrafiliśmy na bezpłciowe osiedla strzeżone, ani zimne wieżowce z korposzczurkami, za to z każdego niemalże muru wyzierały na nas nierzadko niedokończone historie. Niesamowite doświadczenie. Mało jest takich miejsc na świecie, a przynajmniej w niewielu z nich byliśmy. Warto korzystać z tego niewątpliwego przywileju w pełni, dlatego sugerujemy przede wszystkim używanie do zwiedzania własnych nóg. Taksówka może być spoko, jeśli natraficie na sensownego kierowcę, który nie będzie się ograniczał do podrzucenia Was jedynie pod TOP 5 must see, mając nadzieję, że i tak w pełni zadowolicie się faktem przejażdżki różową, 40letnią Impalą. Jeśli już chcecie jeździć samochodem to rozpytajcie wśród ludzi czy ich szwagier, brat bądź stryjeczny wujek ojca kuzynki nie para się obwożeniem turystów i potrafi mówić po angielsku. Czasami jednak auto zupełnie odpada, bo miejscowość jest zbyt mała lub nie do końca ma wystarczającą infrastrukturę drogową, żeby umożliwić dotarcie w niektóre miejsca na czterech kółkach. Tak było m.in. w Trinidadzie, który przeszliśmy wzdłuż i wszerz, zapuszczając się zdecydowanie dalej, niźli wskazywałby na to zdrowy rozsądek. I co? I przeżyliśmy tam jedne z bardziej wzruszających chwil w naszym podróżniczym dorobku, ale o nich w osobnym poście. Nic nam się oczywiście nie stało, Kubańczycy to nie agresorzy, prędzej w czapę można dostać na naszym starym osiedlu w Warszawie. Dowiedzieliśmy się za to dużo o życiu tambylców, nawiązaliśmy nowe znajomości i poznaliśmy u źródeł historię regionu. Zresztą jeśli chodzi o to kolonialne miasteczko to cofnęliśmy się w czasie już za sprawą casy, w której przyszło nam spać. Jej właścicielem był lekarz, na bank wysoki rangą oficjel, posiadający służbę (sic!) oraz antyki, których wartość prawdopodobnie przewyższała cenę naszego mieszkania. Na każdym kroku więc podróżowaliśmy w czasie i bardzo nam się to podobało.
Źródło: DosVagabundos
4 z 16
Docenicie to, co macie
Oczywiście wiele się w tej materii zmienia, i od kilku dobrych lat Kuba coraz bardziej otwiera się na świat. W niektórych, specjalnych sklepach, dostać można prawdziwą Coca-colę, ludzie zasuwają ze smartphonami, zachodni sznyt widać w strojach. Część dzielnic Hawany pachnie mocno europejsko, a poutykane na ich ulicach kluby niewiele różnią się od warszawskich czy wrocławskich miejsc spotkań hipsterów. Jednak to, z czym myśmy się zetknęli podczas całego pobytu, momentami przyprawiało o ścisk w żołądku i gulę w gardle. Nawet w ścisłym centrum kubańskiej stolicy mieszkańcy urzędują w warunkach jakie my widzimy co najwyżej w „Sprawie dla reportera”. A im bardziej w głąb kraju ,tym znacznie gorzej. Czasami hacjenda to nawet nie murowane, lecz zrobione z dykty wnęki, chyboczący się stół, nakryty dziurawą ceratą, kilka krzeseł od czapy i…to wszystko. Paradoksalnie w takich właśnie warunkach jedliśmy chyba najsmaczniejszy posiłek w czasie całych kubańskich wakacji, ale o tej wzruszającej historii opowiemy w kolejnym poście. Generalnie dość często czuliśmy się ludźmi pierwszego świata, a ponieważ bardzo nam to przeszkadzało, staraliśmy się nie korzystać z dostępnych nam przywilejów. Przykład? W Hawanie jest bardzo znana lodziarnia – Coppelia, znajdująca się tuż obok hotelu Havana Libre. Ponieważ lokalsi nie mają jakiegoś nadmiaru opcji pt. „rozpieszczanie oraz rozrywka”, jak już się nadarzy okazja do rozpusty innej niż rum, to korzystają z niej skrzętnie. I dlatego kolejka po sławne lody ciągnie się często przez dobry kilometr, zakręcając wielokrotnie. Wszyscy karnie stoją w jakimś horrendalnym upale i nikt ani przez chwilę nie marudzi. My, jako cudzoziemcy posiadający CUCi (o tym, co to za dziwactwo, przeczytacie w następnym punkcie), mogliśmy w każdej chwili podejść do ochroniarza i być przez niego wpuszczonymi za barierki. O tym „myku” dowiedzieliśmy się przez przypadek – podeszliśmy zapytać gdzie to lodowe cudo się znajduje, zapytano nas czy mamy VIPowską walutę i już po sekundzie byliśmy po drugiej stronie lustra. Czuliśmy się dziwnie, taki przywilej z zaskoczenia, do którego wcale nie dążyliśmy. Oczywiście nikt nas tam nie odprowadzał nienawistnym spojrzeniem, tambylcy są bowiem przyzwyczajeni do tego, że obcokrajowcom jest łatwiej, bo Ci dysponują inną kasą. Mogą kupić wszystko, co jest dostępne, zjeść w każdym działającym lokalu, zaopatrzyć się w specjalnych sklepach za białą firanką w stylu Pewexów, gdzie sprzedawczynie przyodziane są w białe koszule i muszki. My oczywiście chcieliśmy skorzystać z tzw. prawdziwego życia, więc w specjalnych kantorach (o szczegółach za chwilę), wymienialiśmy cenne pieniądze na ich mało znaczące „szmatki” i zmuszaliśmy sami siebie do tego, by wieść życie typowych Kubańczyków. Korzyści jest co niemiara. Po pierwsze wszystko, co dostępne, jest czasem i kilkunastokrotnie tańsze. Na przykładzie lodów – my zapłaciliśmy powiedzmy 2 dolary za gałkę, odstoiwszy swoje w turbokolejce musielibyśmy za to samo wyłożyć równowartość 30 polskich groszy. Poznaliśmy miejscową kuchnię (o tym też za moment), gdyż zamiast stołować się w restauracjach, zażywaliśmy street foodu. Nauczyliśmy się pokory w sklepach, w których oprócz rumu, bombonierek i…rumu, były wyroby sero i mięsopodobne, a sprzedawczynie jarały szlugi i nie można im było zwrócić uwagi, mimo iż ze zblazowanym wzrokiem wypuszczały nam dym prosto w twarz (serio, Bareja sto procent, byliśmy zachwyceni). Każdy musiał odstać swoje i zamówić to, co akurat było. Co ciekawe natrafiliśmy np. na chińskie zupki, znane z polskich spożywczaków. To dość wyjątkowe doświadczenie, zwłaszcza, w kontekście debaty w Polsce o tym, czy zgodzić się na ustawowy zakaz handlu w niedzielę (istnieje bowiem realne ryzyko, że ludzie poumierają z głodu (i braku mebli) w ten jeden dzień bez hipermarketów). W Hawanie musieliśmy dawać znać gospodarzom kiedy chcemy się wykąpać i wtedy odkręcali nam kurek z gorącą wodą. Ja tam akurat jestem zwolenniczką szybkiego prysznica, ale już amatorzy długich kąpieli w wannie nie byliby zachwyceni. Trudno im się jednak dziwić – praktycznie cała kasa z naszego pobytu w takiej Casa Particular, czyli ichniejszej agroturystyce, idzie na konto rządu, tylko resztki z pańskiego stołu zostają w kieszeni wynajmującego. O ile Polacy mają w zasadzie pełną swobodę w zakresie tego komu i za ile wynajmą pokoje, na Kubie każda czynność jest pieczołowicie odnotowywana. Nocować można tylko w miejscach zarejestrowanych, oznaczonych specjalnym logo CP, których właściciele wpisują Wasze dane z paszportu do zeszytu i każą kwitować pobyt. Nie dziwota więc, że oszczędzają np. na wodzie, bo ten Wasz pobyt to relatywnie niewielki zarobek, a zachodu z nim co niemiara. Reasumując – doceńcie to co macie. I cieszcie się prozą bezpiecznego, wygodnego życia. Ejmen.
Źródło: DosVagabundos
5 z 16
Zaczniecie przestrzegać zasad
Dobitnie odczuliśmy ich lekceważenie m.in. na przykładzie kantorów. Otóż na Kubie macie dwuwalutowość. Możecie płacić tzw. CUC (peso convertible), czyli peso wymienialne i wtedy w zasadzie większość produktów i usług dostępnych na wyspie jest dostępnych i dla Was, i to jeszcze od ręki. Ale za to ileśtamkrotnie drożej, tak jak kiedyś w naszych Pewexach. Macie więc alternatywę w postaci CUP (moneda nacional), czyli pieniędzy lokalnych, za które kupicie znacznie mniej, za to nieporównywalnie taniej. Mniej więcej jedno euro to jeden CUC i 25 CUP, ale wszystko jest płynne. I tu mała uwaga – z naszego doświadczenia wynika, że najlepiej mieć ze sobą dolary kanadyjskie, a nie eurasy czy zielone dolochy. I wymieniać je na CUC, a tamte na CUP. Oczywiście w granicach rozsądku. Waluty lokalnej nie można bowiem wywozić z kraju, więc żebyście nie byli na tym interesie w ostatecznym rozrachunku stratni. Warto wyważyć i mieć po trochu CUCów i CUPów. Aby dokonać wymiany nie wystarczy jednak jak np. w Argentynie wyhaczyć któregoś z wielu cinkciarzy (pisaliśmy o tym w jednym z tekstów). Tu wszystko jest ściśle sterowane przez partię i tak zorganizowane, żeby nikomu się w d*pie nie poprzewracało. Należy udać się do oficjalnych kantorów, zwanych CADECA (casa de cambio) otwartych od do, w wyraźnie określonych godzinach. W środku może przebywać niewielka grupa osób, o liczebności której często decyduje pan ochroniarz. Gdy wybija wskazana na drzwiach wejściowych godzina, to choćbyście rwali włosy z głowy, płakali i błagali o ponowne otwarcie, kasjerki będą nieugięte, a Wy zostaniecie z ręką w nocniku. My o włos otarliśmy się o taką sytuację w Cienfuegos i gdyby nie kierowca skuterowej taksówki, zasuwający po ulicy jak wścieknięty, nie mielibyśmy jak się dostać do kolejnego miasta, gdyż cała nasza kasa to były CUCi, których gospodarze przyjąć nie chcieli, a gdyby chcieli, to by nie było nas na nic stać. Gotówki będziecie potrzebować na dojazd z lotniska, ale ograniczcie się do najniższej możliwej kwoty (ceny taksówek są w zasadzie znane od razu, wszystkim odgórnie kieruje pan i władca) – kurs jest całkowicie nieopłacalny. Podobno w lepszych hotelach również można pieniądze wymienić – nie wiemy, w żadnym takim miejscu nie nocowaliśmy. Aha, co istotne – nominały banknotów jednego i drugiego rodzaju są takie same, więc niewprawnych turystów można łatwo naciąć przy różnych rozliczeniach. Także bądźcie skupieni. Z tego co pamiętamy to CUCi są z pomnikami, a peso cubano z popiersiami, taka mała wskazówka.
Źródło: DosVagabundos
6 z 16
Kubańczycy nie mają dostępu do takiego ogromu dóbr jak my, wiecznie skwaszeni ludzie z problemami „pierwszego świata”. Zgodnie więc z zasadą „potrzeba matką wynalazków”, kombinują jak mogą. Są przy tym bardzo kreatywni, zupełnie jak nasi rodacy w czasach
Woda – kosmos. Poczujecie się jak na wygaszaczu z grafiki Windowsa. Nieprawdopodobnie wręcz niebieska, tak jakby ktoś ją podciągnął w photoshopie. Pływanie w niej to czysta przyjemność. Weźcie koniecznie maski i rurki do snorklowania, ponieważ przejrzystość jest niebywała. Fani innych wodnych atrakcji też będą mogli sobie nieźle poużywać, w takich warunkach nawet pływając na rowerku wodnym będziecie się czuli niczym policjanci z Miami. A i ci niezaprzyjaźnieni z głębinami również skorzystają, spacerując sobie niekończącą się w zasadzie linią brzegową wzdłuż zniewalającej kolorystyką tafli. Niestety, jest jedno małe „ale” (albo może wcale nie takie niewielkie). Opisywana powyżej skłonność do syfiarstwa widoczna jest dosłownie wszędzie, nawet na plaży, dlatego spodziewajcie się jej upstrzonej petami i plastikowymi kubkami po hotelowych drinkach. Najgorsze był puszki dryfujące gdzieniegdzie, których nikomu poza nami nie chciało się wyławiać. Przykra rysa na w zasadzie idealnym obrazie.
Źródło: DosVagabundos
7 z 16
Poznacie inny wymiar estetyki i higieny
Podobno nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba. Oraz krawiec tak kraje, jak mu materiału staje (czy coś w ten deseń). Te dwie złote myśli świetnie obrazują to, co będziecie mogli zobaczyć na Kubie. Jeśli mielibyśmy porównać ją z jakimś innym, odwiedzonym przez nas krajem, to z pewnością byłaby to Gruzja. Marmury, pozłacane ramy obrazów przedstawiających konie w galopie, plastikowe kwiaty i dziwne figurki, kuchnie podświetlane ledami… to tylko część z napotkanych przez nas wyznaczników tamtejszego luksusu. Żadna tam skandynawska prostota, za to raczej styl hacjendy Siary z Killera. Ikea długo by się na rynku nie utrzymała. Z drugiej strony bieda widoczna praktycznie na każdym kroku powoduje, że ludzie ozdabiają swoje szare życie dość przypadkowymi gadżetami, co również powoduje spory miszmasz. No ale to jest już, można by rzec, siła wyższa, na którą co do zasady dużego wpływu nie ma. Wpływ za to można mieć na czystość i porządek, które niestety często zdają się być Kubańczykom obce. Syf na ulicach, walające się śmieci i resztki jedzenia, rzucanie puszek po wypitym browarze na chodnik, nikogo nie dziwi. Poza nami. Bardzo mi to przeszkadzało i mocno irytowało. Bieda nie usprawiedliwia lenistwa, zwłaszcza, gdy jest się młodym i zdrowym mężczyzną, który całymi dniami siedzi przed drzwiami domu i obserwuje przechodniów. A takich cwaniaczków napotkaliśmy wielu. „Diamenty” w uszach, fantazyjne fryzury, a obok świński łeb czy zniszczony sandał. Jedna z knajp w Cienfuegos była tak zapuszczona, że japonki przykleiły mi się do podłogi, a rękawy do blatu stołu. Nie przeszkadzało to jednak właścicielom walnąć cen wyższych niż w niejednej popularnej warszawskiej knajpie.Takiej nonszalancji mówimy zdecydowane nie.
Źródło: DosVagabundos
8 z 16
Zrozumiecie hasło „coś z niczego”
Kubańczycy nie mają dostępu do takiego ogromu dóbr jak my, wiecznie skwaszeni ludzie z problemami „pierwszego świata”. Zgodnie więc z zasadą „potrzeba matką wynalazków”, kombinują jak mogą. Są przy tym bardzo kreatywni, zupełnie jak nasi rodacy w czasach komuny. Widać, że starają się dogonić Zachód, że doskwiera im brak popularnych na całym świecie produktów, dlatego traktują je ze zbyt nabożną jak dla nas czcią. Wykształcili jednak w związku z tym bardzo fajną cechę, której większości z nas brakuje. Nam, jak się coś zepsuje, to raczej nie jesteśmy skłonni do naprawy, zwłaszcza jeśli dana rzecz jest stosunkowo tania. Po prostu kupujemy nową. Tam się ulepsza, usprawnia, łata czy skleja, a jak nie da używać zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, to po prostu przerabia. W tym kontekście przypominają mi się akcje w stylu „nie kupię niczego nowego przez 12 miesięcy”, uważane niejednokrotnie za ekstrawagancję bogatych w gruncie rzeczy ekscentryków. No to na Kubie takie wyzwania są normą. Nie kupię, bo nie mam czego. Nie kupię, bo nie mam za co. Nie kupię, bo się skończyło. Nikt jednak nie siada w takich sytuacjach i nie płacze nad własnym losem, tylko kombinuje co zrobić, żeby było dobrze. Ta ich pomysłowość momentami była wręcz niewiarygodna.
Źródło: DosVagabundos
9 z 16
Zatańczycie salsę w samym centrum miasta
Jak dla mnie bomba. Ponieważ tańczę od lat, w zasadzie wystarcza mi muzyka w słuchawkach i niczym pies Pawłowa reaguje na nią ruchami chociażby bioder, aczkolwiek czasami dochodzą do tego i nogi. Czy to na przystanku, w sklepowej kolejce, w metrze. Większość osób ma jednak sporą blokadę, żeby publicznie „kręcić piętą”, nawet w sytuacjach do tego stworzonych, czyli w klubach bądź na różnego typu imprezach. Kubańczycy takich oporów nie mają, najpopularniejsza salsa płynie im po prostu we krwi, dlatego jak im się chce, to zaczynają po prostu wywijać w miejscu, w którym akurat się znajdują. A tą swoją energią, entuzjazmem i bezpretensjonalnością w jakiś magiczny sposób zarażają też turystów. I to nie tylko przed słynną Casa de la Musica w Trinidadzie, gdzie co wieczór zbierają się tłumy ludzi w różnym wieku, różnych narodowości i klas społecznych. Po przełamaniu pierwszych lodów i wypiciu kilku pysznych mojito, schody vis a vis klubu pełne są tańczących par, czasami podobieranych zupełnie przypadkowo (mnie np. porwał jakiś lokals w średnim wieku i muszę przyznać, że wywijał lepiej, niż niejeden mój młodszy kolega). Radość i euforia w czystej postaci.
Źródło: DosVagabundos
10 z 16
Sięgniecie po prawdziwe cygaro
Bez względu na to czy palicie, czy stronicie wręcz od ludzi zapodających sobie nałogowo nikotynę, wzorcowe cygaro zakupić na Kubie warto. I teraz kilka uwag. Po pierwsze nie dajcie się nabrać na cwaniaczków sprzedających te lokalne cuda spod połaci płaszcza. Owszem, bywają tańsze, ale głównie dlatego, że powstały u kogoś w piwnicy z liści bananowca i zamiast czerpać przyjemność, możecie się nimi najnormalniej w świecie zatruć. Dlatego też warto zaopatrywać się w sprawdzonym miejscu. Hawana obfituje w wyspecjalizowane sklepy. Niestety są one dość drogie. Więc po drugie – uzbrójcie się w cierpliwość i poczekajcie z zakupem na mniejszą miejscowość. My swoje cohiby nabyliśmy podczas wycieczki do Vinales, w przyfabrycznym sklepie. A też mogliśmy chwilę poczekać i zaopatrzyć się u miejscowego potentata, który na swojej plantacji ręcznie rolował te tytoniowe rurki. Bez względu jednak na miejsce zakupu pamiętajcie zawsze o humidorze, czyli specjalnym pojemniku do przechowywania cygar – jego budowa zapewnia ich odpowiednią wilgotność, dzięki czemu zachowają swoje właściwości jeszcze długo po Waszym powrocie do kraju.
Źródło: DosVagabundos
11 z 16
Skosztujecie przedziwnej kompilacji potraw
To coś totalnie schizofrenicznego. Z jednej strony mieliśmy okazję jeść absolutnie fantastyczne owoce morza – świeże, genialnie przyprawione, w dużych porcjach i za relatywnie niską kasę (a na pewno niższą, niż w Polsce). Z drugiej zaś strony wszystko to, co można kupić za CUPy, pozostawiało wiele do życzenia. To już nawet nie chodzi o fanaberie w stylu produkty light, bezglutenowe, bezlaktozowe, słodzone fruktozą i bio migdałami. Zapomnijcie. Spora część jedzenia ulicznego lub nawet tego serwowanego w knajpach na zasadzie fastfoodu, była po prostu słabej jakości. Raz nawet postanowiliśmy zaopatrzyć się w spożywczaku i podziałać na własną rękę, jednak wartościowymi produktami były jedynie czekoladki w bombonierkach lub rum, reszta zaś raczej sero lub mięsopodobna. Na szczęście we wszystkich casach mieliśmy w cenie śniadanie (to chyba standard), bardzo smaczne i w sumie nie do przejedzenia. Jajka na rożne sposoby, owsianki, ciasta, dużo owoców i warzyw. Zakładam, że gospodynie wiedziały po prostu gdzie i u kogo kupować wartościowe składniki, dlatego też rano wypełnialiśmy sobie żołądki naprawdę zacną strawą. Później było gorzej, bo nie bardzo mieliśmy warunki, wiedzę na temat dostawców i siły, żeby sobie gotować. A na codzienne stołowanie się w restauracjach nie było nas po prostu stać, bo chociaż ceny niższe niż w domu, to jednak dosyć obciążające portfel. Chcąc nie chcąc musiałam więc złamać swoją zasadę niejedzenia białego pieczywa i wieczorami korzystaliśmy z opcji „pan con…” O co chodzi? Otóż bardzo popularnym i na pewno niewiarygodnie tanim sposobem żywienia jest korzystanie z przydomowych okienek, w których możecie kupić bułkę serwowaną na ciepło z różnymi dodatkami. Jako wege turysta wybierałam zawsze omleta, Sebek za to korzystał z opcji mięsnych lub serowych. Możecie je też kupować w opcji „zestaw” ze świeżo wyciskanym sokiem. Jest to bardzo ciekawe doświadczenie – stoicie w przedsionku czyjegoś mieszkania i widzicie jak w domowej kuchni powstaje Wasza kolacja. I to jeszcze za grosze. Raz tylko przeżyłam chwile grozy, gdy na szyldzie z menu przeczytałam „pan con perro„, co w wolnym tłumaczeniu oznacza bułkę z psem. Natychmiast zaczęłam wyjaśniać sytuację, która oczywiście okazała się tą samą gra językową, co w przypadku hot-dogów. No cóż, człowiek uczy się całe życie. Kanapki takie możecie w sumie dostać w wielu punktach, także barach czy obok piekarni, ale te przydomowe są najbardziej klimatyczne.
Źródło: DosVagabundos
12 z 16
Zobaczycie niebywałą przedsiębiorczość
To, że niewiele można dostać, to jedno. Drugie – często nie ma wręcz za co kupić towaru, gdy się wreszcie pojawi. Dlatego też Kubańczycy kombinują, jak mogą, żeby powiększać domowy budżet. Zwłaszcza, że większość aktywności muszą oficjalnie zgłosić, co w ostatecznym rozrachunku równa się zabraniu lwiej części ich poborów. Sposobów mają multum, nie wszystkie da się wymienić. Począwszy od żerowania na turystach, bo tak to chyba niestety trzeba nazwać. Zrobienie zdjęcia – 1 CUC. I to nie tylko za fotę z ubraną w tradycyjny strój kobietą. Gdy sfotografowaliśmy bawiące się na ganku dzieci, sekundę później ich matka wyciągnęła rękę po należność. Ok, rozumiem poniekąd takie działanie, nie robiliśmy więc z tego dużego problemu. Fajniej natomiast obserwowało się bardziej pomysłowe metody zarobku. I tak na przykład w czasie, gdy żona szykowała bułkę z omletem, mąż wypalał czekającym w przedsionku klientom płytę z treściami, których akurat sobie zażyczyli. My kupiliśmy opcję z tradycyjną muzyką kubańską. Pan na miejscu wydrukował nam okładkę i mocno zachęcał do zakupu serii Gwiezdnych Wojen, ale grzecznie podziękowaliśmy. Ciekawym doświadczeniem była również jazda z kierowcą Viazula, który nie bacząc na fakt wiezienia na pokładzie autobusu 50 osób, zatrzymywał się co chwila, by dokonać handlu. Z jednego domu wychodził z jajami, które następnie zostawiał w innej lokalizacji, a z niej wyłaził np. z pętem kiełbasy. Taki transakcji naliczyliśmy 10, przy czym – co ciekawe – gdy jeden z pasażerów poprosił o postój na toaletę, został zrugany. Kierowcy, podobnie jak sprzedawczynie czy inne osoby zatrudnione w budżetowce, czują się mocno wiedząc, że ich pozycji niewiele może zagrozić. Dlatego też czasami nie ma sensu się z nimi kłócić. Warto natomiast poobserwować ich zacięcie biznesowe i wynieść z niego jakieś nauki.
Źródło: DosVagabundos
13 z 16
Odkryjecie siłę rodzinnych więzów
Kuba to kraj, w którym rodzinność rzucała się w oczy na kilometr. Całe pokolenia pod jednym dachem, prababcie niańczące niemowlaki, matki plotące córkom warkoczyki, zgraje młodych chłopaków grających w piłkę i ich ojcowie siedzący nieopodal przy karcianej partyjce, albo łowiący ryby. U nas strzeżone osiedla, bezosobowe drapacze chmur, trasa z domu do pracy z przystankiem na angielski, karate i zumbę. A tam wspólne tkanie życia, bazujące czasem na milczeniu i gapieniu się w przestrzeń. Ta różnica między zwyczajnym egzystowaniem, a zasuwaniem w wyścigu szczurów, zrobiła na nas dość mocne wrażenie. Bardzo nam się również spodobał stosunek do starszych. Nie są oni spychani na margines społeczny, co więcej – widać szacunek i poważanie, jakim się cieszą. To piękne i skłaniające do refleksji. I w gruncie rzeczy dość rzadkie.
Źródło: DosVagabundos
14 z 16
Przetestujecie nowe środki lokomocji
Na wakacjach poruszamy się głównie na własnych kończynach. Raz, że można w ten sposób dotrzeć w zasadzie wszędzie. Dwa, jest to zdrowsze. Trzy, tańsze. Czasami jednak te wszystkie argumenty na nic się nie zdają, gdy odległość za duża, bagaży zbyt wiele, a czasu na pokonanie trasy z miejsca A do miejsca B stanowczo za mało. I wtedy pojawia się pytanie „jak?”. Na Kubie opcji jest bez liku. Oczywiście największą popularnością cieszą się stare amerykańskie samochody, robiące za taksówki. Najprościej złapać je gdzieś na ulicy – te stojące, zwłaszcza na postojach nieopodal atrakcji turystycznych, są strasznie drogie, a niczym nie różnią się od wszystkich pozostałych wozów. Zapytajcie osoby, u której będziecie nocować czy kuzyn albo siostra nie dysponują takowym wehikułem – na pewno coś się znajdzie. Są też swoiste ryksze/rowery z doczepką, które opierają się na sile nóg kierowcy, nierzadko wątłego młodziana. Macie też bryczki, stylizowane na zabytkowe i te bardziej użytkowe. Są skutery, motory, taksówki Coco, konie sauté. My tez jeździliśmy Viazulem, czyli lokalnym Polskim Busem i z ręką na sercu musimy zapewnić, że gdyby nie ekscesy kierowców opisane nieco wyżej, bylibyśmy mega zadowoleni. Jednym słowem do wyboru, do koloru.
Źródło: DosVagabundos
15 z 16
Dostrzeżecie ambiwalentny stosunek do zwierząt
Temat trudny. Dla mnie bolesny, bo od lat walczę o prawa braci mniejszych. I za każdym razem, gdy trafiamy do biednego kraju, boję się widoku głodujących czworonogów. Na Kubie moje najgorsze koszmary zmieniły się w rzeczywistość. Na naszych oczach skonał pies, i chociaż próbowaliśmy go ratować, było po prostu za późno. Działo się to tuż pod nosem pewnej rodziny, z której młoda kobieta zapytała mnie chwilę wcześniej, czy nie oddam jej swojej koszulki, bo jej się podoba, a nie ma możliwości kupić sobie takiego łacha. Byłam oburzona jej brakiem wrażliwości. I niestety okazało się, że nie nie była to jedyna taka sytuacja. Ba, nawet w samym centrum Havany, jakby nie było stolicy, natknęliśmy się na zwłoki psa, który zdechł z głodu. Naprawdę – nigdy czegoś takiego nie przeżyłam i mam nadzieję, że nie przeżyję. Z drugiej zaś strony wielu Kubańczyków chadza na smyczy ze swoimi pupilami, zadbanymi czasami bardziej niż niejedno dziecko. A w domach trzymają klatki z kanarkami, bo wierzą, że te przyniosą im szczęście i dobrą passę. Wiem, że i na polskich wsiach topi się kocięta (btw – przy nas, na pełnej turystów stacji benzynowej nieopodal Cienfuegos jakiś chłopak bezceremonialnie usiłował zakończyć jedno małe życie w stawie, jednak w porę zareagowaliśmy) i katuje psy. Ale na Kubie zostało nam to podane na talerzu. Bardzo niestrawny prezent, na który nie sposób przymknąć oko.
Źródło: DosVagabundos
16 z 16
Otworzycie lodówkę, a tam wizerunek Che Guevary
Jest w zasadzie wszędzie. Mury, witryny sklepowe, koszulki, tatuaże, fotosy przyklejone w oknach. Nawet jeśli w pierwszej chwili nie zauważycie jego wizerunku, po jakimś czasie okaże się, że i tak przemyciliście go na cyfrową kliszę. Ducha rewolucji nie tylko widać na każdym kroku, ale i mocno czuć. Ciężko opisać, lepiej przekonać się na własne oczy.
Źródło: DosVagabundos