Reklama

Agnieszka Jędrzejczyk od 9 lat jest zapaloną wielbicielką gór wysokich. Wspinała się w Tatrach, Alpach, na Kaukazie, w Himalajach, w Tien Szanie i w Andach. W życiu zawodowym jest marketing managerem w Sun & Snow, największej na polskim rynku firmie zarządzającej krótkoterminowym wynajmem apartamentów. Przedstawiamy dziennik, z wyprawy Agnieszki do chińskiego Pamiru, dokąd wybrała się, by zdobyć jeden z 43 najwyższych szczytów świata.

Reklama

23 lipca 2012, poniedziałek
Wraz z siódemką innych zapaleńców górskich lądujemy w Kaszgarze – chińskim mieście najbardziej wysuniętym na zachód, w większości zamieszkałym przez muzułmańskich Ujgurów. Niestety na zwiedzanie nie mamy czasu. To tylko miejsce startu dla naszej kolejnej wyprawy, której celem jest zdobycie jednej z 43 najwyższych gór świata, położonej w Pamirze Chińskim, Muztagh Ata 7546 m n.p.m., co w języku ujgurskim znaczy Ojciec Lodowych Gór.

26 lipca 2012, czwartek
Pokonując kultową, nieziemsko piękną Karakorum Highway (najwyżej na świecie położoną drogę utwardzoną, łączącą Rawalpindi w Pakistanie z Kaszgarem w Chinach) i zaliczając 2 noclegi w jurtach, docieramy do bazy położonej na wysokości 4400 m n.p.m. Już następnego dnia rano wychodzimy do góry z zamiarem rozpoczęcia aklimatyzacji i założenia obozu I na 5400 m n.p.m. Choć, ze względu na zbyt słabą jeszcze aklimatyzację nie wszyscy docierają do „jedynki”, namiot z zapasem żywności i gazu staje.

30 lipca 2012, poniedziałek
Równo tydzień po wylądowaniu w Kaszgarze stawiamy obóz II na 6100 m n.p.m. Kolejne dni mijają nam na aklimatyzacji – wchodzeniu do góry i schodzeniu. Zawsze mamy piękną słoneczną pogodę, do czasu, kiedy po raz kolejny podchodzimy do dwójki. Plan jest prosty – wyjście do obozu III na 6800 m n.p.m, a potem atak szczytowy i powrót do trójki i zejście niżej.

5 sierpnia 2012, niedziela
Ruszamy do góry, ale świeży opad śniegu w nocy mocno utrudnia podejście. Nagle pojawia się gęsta mgła, dając nam do zrozumienia, że jedynym słuszny to kierunek w dół. Tego dnia udaje nam się dotrzeć do ok. 6400 m n.p.m., skąd zmuszeni jesteśmy zawrócić. Pierwsza próba ataku kończy się więc porażką.

9 sierpnia 2012, czwartek
Dziś, zgodnie z wcześniejszym planem, nasza ekipa opuszcza Muztagh Ata. Rozstanie z przyjaciółmi jest trudne, bo bardzo się ze sobą zżyliśmy przez te 3 tygodnie. Zostajemy z Janą same z zadaniem, tam na górze, do wykonania. Mamy ogromną nadzieję, że tym razem uda się zdobyć szczyt. Tego samego dnia po raz kolejny wyruszamy do obozu I. Pogoda jest ładna, więc bez problemów docieramy do jedynki.

10 sierpnia 2012, piątek
Około pół godziny przed południem zaczynamy podchodzenie do dwójki. Przez ostatnie dni napadało bardzo dużo świeżego śniegu i wszystko dookoła wygląda zupełnie inaczej. Gdyby nie skiturowcy zostawiający ślad, po którym idzie się całkiem wygodnie, byłoby bardzo ciężko torować w kopnym głębokim śniegu. W zmiennej pogodzie, po 5 godzinach docieramy do obozu II. Z bazy dostajemy komunikat, że od 12 do 15 sierpnia będzie dobra pogoda. Tego potrzebujemy - 2 ładnych dni, żeby dojść do obozu III, zaatakować szczyt i wrócić.

11 sierpnia 2012, sobota
Budzę się w nocy i słyszę śnieg walący o ściany namiotu oraz hulający na zewnątrz wiatr. Wiem, że nie wróży to nic dobrego. Tego dnia miałyśmy wyjść do obozu III, ale w tych warunkach nigdzie nie wyruszymy.
Tu, wysoko, na tej mikroskopijnej powierzchni naszego namiotu, czuję się jak więzień w celi, którego natura torturuje dźwiękami jednostajnych uderzeń śniegu i wycia wiatru szarpiącego nasz „dom” na wszystkie strony. Momentami mam wrażenie, że odlecimy razem z namiotem. Dzień nie przynosi zmian. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość i czekać na poprawę pogody. Zatem czekamy!

12 sierpnia 2012, niedziela
Kolejna noc mija podobnie. Śnieg wali non stop, do tego porywisty wiatr, który niemiłosiernie szarpie namiotem i „na deser” burza z piorunami. Nadzieja na zdobycie szczytu pomału mnie opuszcza, a jej miejsce zastępuje jedna myśl: jak wydostać się z tego białego piekła? Jak w takich warunkach pokonać ten najbardziej niebezpieczny odcinek w dół – pełen przepaści i seraków?

13 sierpnia 2012, poniedziałek
Kolejna traumatyczna noc na 6100 m n.p.m. Walący całą noc śnieg zasypuje nas w zastraszającym tempie i zmusza do ciągłego odśnieżania namiotu. W nocy Jana budzi się spanikowana, twierdząc że nie może oddychać i czuje ucisk w klatce piersiowej. Co więcej moja przestraszona koleżanka ma wrażenie, jakby ktoś trzeci towarzyszył nam w namiocie. Próbuję ją uspokoić i przekonuję, że jesteśmy dobrze zaaklimatyzowane i mamy czym oddychać. W końcu trochę uspokojone kładziemy się do śpiworów. Chwilę po tym, gdy zamykam powieki, śni mi się moja nieżyjąca babcia. Mam wrażenie że przyszła, by ostrzec mnie przed niebezpieczeństwem lub… towarzyszyć mi w ostatniej podróży.

Rano pogoda nie jest ani trochę lepsza, dlatego pierwsza myśl po przebudzeniu, to uciekać stąd jak najdalej! Skoro odwiedzają nas już duchy zmarłych, trzeba zawracać, bo Góra nie życzy sobie naszej obecności. Wyjście z obozu w taką pogodę tylko we dwie to nie najlepszy pomysł, dlatego łączymy siły z grupą Graydona, Kanadyjczyka wcześniej poznanego na podejściu. Umawiamy się, że oni zjadą pierwsi na nartach, a my pójdziemy po ich śladach. Chcemy jak najszybciej pokonać niebezpieczny odcinek.

Idę jako pierwsza. Od czasu do czasu oglądam się i sprawdzam, czy Jana idzie za mną. Boję się mgły, która jest naszym największym wrogiem. Łatwo możemy wpakować się w jakąś szczelinę lub przepaść. W końcu udaje nam się przejść najtrudniejszy odcinek drogi. Wydaje się, że najgorsze mamy za sobą, bo do jedynki jest już niedaleko. Jednak moja największa obawa się ziszcza i nagle pojawia się gęsta jak wata mgła. Z trudem dostrzegam palce własnej dłoni, a każdy krok stawiam na wyczucie. Czuję, że z nerwów całe moje ciało napina się do granic możliwości. Boję się zrobić krok naprzód, siadam na śniegu i mówię Janie, że dalej nie idę.
Postanawiamy rozstawić tu namiot i przeczekać, a nawet nocować, jeśli będzie to konieczne. Okazuje się jednak, że z naszego domu została jedynie płachta, bo kijki wypadły gdzieś po drodze – zapewne wysunęły się z zewnętrznej kieszeni plecaka. Mimo to wchodzimy do namiotu, stawiamy plecaki pionowo i pijemy gorącą herbatę z termosu. Kiedy po pewnym czasie wyglądam na zewnątrz, okazuje się że mgła ustąpiła i pięknie się przejaśniło. Widzę kolorowe punkty namiotów obozu I.
Pełne optymizmu, wrzucamy plecaki na grzbiet i ruszamy pędem w dół, modląc się w duchu, by tym razem pogoda pozwoliła nam bezpiecznie dojść do celu.
Niestety, po paru krokach dookoła znowu robi się biało. Tym razem brawurowo decydujemy się iść dalej. Brodząc w śniegu po kolana, mamy nadzieję, że zmierzamy w dobrym kierunku.

Wyczerpane 3-dniowym pobytem na wysokościach, bez śniadania, i do tego wystraszone przez duchy nie jesteśmy w najlepszej formie. Jana idzie kilkadziesiąt metrów za mną. Kiedy tak prę do przodu, po raz kolejny mgła się rozstępuje a ja staję jak wryta. Jestem 20 metrów przed krawędzią ogromnej przepaści. Tysiące myśli kotłuje mi się po głowie. Być może stoję na jednym z tych ogromnych nawisów śnieżnych, który za chwilę oberwie się pod moim ciężarem. Jeden fałszywy ruch i lecę w dół, prosto w otchłań. Adrenalina tętni mi w uszach! Zawracać! Jak najszybciej zawracać w górę. Śnieg osuwa mi się spod nóg – robię jeden krok do góry, a dwa zsuwam na dół.

Odwracam się z duszą na ramieniu… Na kolanach czołgam się do góry i zsuwam. Wreszcie przełom – staję, podpierając się kijami. Ostrożnie, jak saper na polu minowym, krok za krokiem, posuwam się w górę. Teraz rozumiem, ile trwa wieczność. W końcu z sercem walącym jak młot doczołguję się do Jany. Z trudem łapię powietrze. Kilkaset metrów od nas widać obóz I. Klękam obok Jany, i bez słowa o tym, co właśnie się wydarzyło, zaczynam płakać jak dziecko. Czuję, że dziś Ojciec Lodowych Gór pogroził mi palcem. Jakie szczęście, że na grożeniu się skończyło!!!

Reklama

Wracamy do domu.

Reklama
Reklama
Reklama