Reklama

Dziś, dzięki telefonom z aplikacjami fotograficznymi, wszyscy jesteśmy fotografami. I to niezłymi, bo zdjęcia zrobione telefonem mogą już rywalizować jakością z obrazami wykonanymi za pomocą aparatów cyfrowych.
Łatwość tworzenia pobudziła w nas nienasyconą ochotę na utrwalanie wszystkich chwil – tych magicznych i tych najzwyklejszych. Z szaleńczym zaangażowaniem dokumentujemy każdą sekundę, robiąc zdjęcia naszym śniadaniom lub kotom – albo i kocim śniadaniom. Nie przechowujemy tych obrazów w albumach, dzielimy się nimi ze znajomymi i obcymi ludźmi z całego świata, którzy zostawiają komentarze i lajki. Nawet profesjonalni fotoreporterzy zaczynają eksperymentować z telefonami, których niewielkie rozmiary zapewniają dyskrecję przydatną w próbach uchwycenia prawdziwych sytuacji. Dzięki internetowi mogą ominąć tradycyjne kanały medialne i publikować fotografie na własną rękę, docierając do odbiorców dzięki serwisom społecznościowym takim jak Instagram.
Przy tak wielkiej liczbie fotografii pojawiających się każdego dnia w internecie żadna nie żyje zbyt długo. Kilka dekad po zakończeniu wojny w Wietnamie zdjęcie Nicka Uta, ukazujące poparzoną napalmem nagą dziewięciolatkę Kim Phuc uciekającą ze swojej wioski, wciąż jest obecne w naszej zbiorowej pamięci. Zrobiona przez Eddiego Adamsa fotografia przedstawiająca południowowietnamskiego generała wykonującego egzekucję na szpiegu z Wietkongu całkowicie zmieniła zdanie opinii publicznej na temat tej wojny, a tym samym bieg wydarzeń. To, że dziś coraz rzadziej trafiamy na tak wstrząsające zdjęcia, nie wynika z tego, że jest ich mniej. Przeciwnie – jest ich po prostu zbyt wiele.
Wszechobecność aparatów fotograficznych zmienia nasz sposób doświadczania dramatycznych wydarzeń. Gdy na placu Tahrir odbywają się kolejne demonstracje lub tornado obraca w perzynę Oklahomę, to właśnie zwyczajni ludzie z telefonami, a nie fotoreporterzy dostarczają mediom pierwsze obrazy. Jakość wciąż ma znaczenie, ale jest mniej istotna od aktualności i możliwości natychmiastowej publikacji.
Podczas gdy coraz większa liczba ludzi fascynuje się robieniem zdjęć, a media nawiązują współpracę z dziennikarzami obywatelskimi, zmieniają się też standardy fotografii profesjonalnej. Przed nadejściem ery cyfrowej większość ludzi uznawała zdjęcia za wierne odwzorowanie rzeczywistości. Dziś każdą fotografię można zmanipulować w sposób niewykrywalny dla ludzkiego oka. Fotoreporterzy przechodzą kursy, podczas których uczą się prezentować dokładnie to, czego byli świadkami, ale każde zdjęcie można poprawić, tworząc „ulepszony” obraz rzeczywistości. Przeciętny odbiorca nie jest w stanie ocenić prawdziwości danej fotografii, musi zaufać wydawcy lub fotografowi.
Sytuacja staje się coraz bardziej skomplikowana, bo nawet fotoreporterzy zaczynają korzystać z aplikacji takich jak Hipstamatic czy Instagram zachęcających do stosowania różnych filtrów. Można dzięki nim podkręcić kolory, rozjaśnić, przyciemnić i zmodyfikować każdą fotografię, nadając jej artystyczny wymiar lub postarzając. Używając tych aplikacji, dziennikarze fotografujący wojny i konflikty stworzyli dziesiątki poruszających obrazów – i wywołali kontrowersje. Zdaniem niektórych sztucznie postarzane fotografie przydają wojnie zbędnych romantycznych rysów, a nostalgiczne aluzje do przeszłych konfliktów sprawiają, że dystansujemy się od tych, którzy giną w dzisiejszych walkach. Tego rodzaju obrazy opowiadają raczej o nastroju fotografa, a nie o tym, co naprawdę działo się przed obiektywem.
Prawdą jest jednak, że fotografia od zawsze była o wiele bardziej subiektywną formą sztuki, niż byliśmy skłonni przypuszczać. Każde zdjęcie to seria decyzji – gdzie stanąć, jaki wykorzystać obiektyw, co powinno się zmieścić w kadrze, a co należy z niego wyeliminować. Czy modyfikacja zdjęć za pomocą aplikacji sprawia, że stają się one mniej prawdziwe? Zdjęcia zrobione za pomocą kamer Google Street View, które obfotografowały każdy zakątek świata, są dziś przeglądane i wykorzystywane przez fotografów wyłapujących intrygujące kadry i prezentujących je publiczności jako własną sztukę. Przy takim natłoku kamer obserwujących centra naszych miast dotarliśmy do etapu, w którym fotograf staje się zbędny. Czy dożyjemy chwili, w której fotografowie przestaną potrzebować aparatów?
Jest coś zjawiskowego i potężnego w tym obejmującym wszystkie warstwy społeczeństwa eksperymencie ery cyfrowej. Nowe narzędzia ułatwiają nam opowiadanie własnych historii i pomagają innym ludziom w robieniu tego samego, podczas gdy media wciąż skupiają się na komentowaniu wyborów, ustaw, wojen, klęsk głodu i katastrof. W procesie selekcji przepadają wszystkie mniej dramatyczne obrazy przedstawiające zwyczajne życie, które czasem mówią tak samo wiele na temat naszej rzeczywistości.
Demokratyzacja fotografii może się też okazać zbawienna dla samej demokracji. Miliony potencjalnych dziennikarzy obywatelskich sprawiają, że świat stał się mniejszy, a przywódców nieco łatwiej utrzymać pod kontrolą. Od Teheranu po plac Taksim ludzie mogą pokazać całemu światu, przeciwko czemu protestują, reżimy mają natomiast coraz większe trudności z ukrywaniem swoich działań. Jeśli każdy ma aparat fotograficzny, to nie tylko Wielki Brat patrzy.
Trudno stwierdzić, czy ta eksplozja fotografii doprowadzi do tego, że publiczność stanie się bardziej świadoma języka obrazów, czy też sprawi, że kompletnie zobojętniejemy na efekty wywoływane przez udane zdjęcie. Zmiana jest jednak nieodwracalna. Miejmy więc nadzieję, że miliony nowych fotografów pomogą nam zobaczyć to, co nas łączy, a nie to, co dzieli.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama