Reklama
"Na tropie sensu istnienia"

Słynny obieżyświat, publicysta i filmowiec urodził się w 1917 r. w Górkach koło Klimontowa. Wtedy nazywał się jeszcze Stanisław Szwarc, Bronikowskim został dopiero w czasie II wojny światowej. Jego pokolenie naznaczone zostało tą wojną. Kiedy wybuchła, był studentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i Wyższej Szkoły Dziennikarstwa w Warszawie. Wstąpił do Związku Walki Zbrojnej, dowodził także oddziałem dywersyjnym Armii Krajowej Podobwodu Klimontów. Brał udział w akcji „Burza”, miał wtedy pseudonim „Roman”. Był przystojnym, uwielbianym przez kobiety, brawurowym bohaterem. W Górach Świętokrzyskich, gdzie się ukrywał, panny wspominały, że zawsze spał z bronią i przy otwartym oknie, pod którym czekał koń. Pewnego dnia, osaczony przez Niemców, skoczył z pierwszego piętra na siodło i pocwałował w dal. – Ależ to był mężczyzna – wzdychały po latach mieszkanki okolicznych wsi.

Reklama

W Bronikowskiego przeobraził się z potrzeby. Pewnego dnia dostał zadanie zakupu broni w Kielcach. Ale jak jechać, skoro był poszukiwany przez hitlerowców? Pomysł podsunął mu ojciec Piotra Bronikowskiego, żołnierza, który zginął w czasie wojny. Od tej pory żył na papierach kolegi, jego nazwisko dodał sobie później do swojego nazwiska rodowego. Po 1945 r. cały czas działał w antykomunistycznym podziemiu, w organizacji Wolność i Niezawisłość, rok później został aresztowany i osadzony w areszcie śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie przy Rakowieckiej. Wyszedł po dwunastu miesiącach, żeby w 1948 r. znowu trafić do więzienia. Uciekł i musiał się ukrywać. Dzięki dokumentom Piotra Bronikowskiego udało mu się przeżyć. Był też Andrzejem Fijałkowskim, to nazwisko jego przyjaciela geodety, a także Justinem Reslingiem. Tym ostatnim stał się w sposób, którego nie powstydziłby się nawet superas wywiadu, czyli Hans Kloss.

W pociągu naprzeciwko Stanisława usiadła wyjątkowo atrakcyjna kobieta. Zainteresował się nią i żeby dowiedzieć się, kim jest… ukradł jej dowód osobisty. Piękność okazała się Justiną Resling, kapitanem bezpieki. Trudno, zdarza się, jednak porażkę można spróbować przekuć w sukces. Stanisław, uzdolniony plastycznie i manualnie, zmienił w dokumentach Justinę na Justina i na krótko został Reslingiem.

– Kiedy się poznaliśmy, Stanisław zabrał mnie pod ministerstwo sprawiedliwości i opowiedział mi, ile czasu tu przesiedział. Wspominał, jak o piątej nad ranem wyprowadzali na rozwałkę i jeżeli kiedykolwiek spotkał naprawdę wartościowych i inteligentnych ludzi, to właśnie w swojej celi. Wtedy pomyślałam, że jeżeli ten człowiek będzie chciał mieć kiedykolwiek dziecko, to ja mu je urodzę. Takich mężczyzn już nie ma – mówi Joanna Zofia Szwarc-Bronikowska, żona podróżnika.

Wielki mimo woli

Czy Stanisława, o którym żona mówi najczęściej Piotr albo Szwarc, ciągnęło do podróżowania? Chyba nie do końca. W szkole największą trudność sprawiała mu nauka geografii, nie przepadał też za historią. Miał za to ciekawość świata, która znalazła ujście m.in. w wyjazdach. Po wojnie, nadal ukrywając się pod zmienionym nazwiskiem, pracował w Wojskowej Agencji Fotograficznej. Okres ukrywania się w ogóle był intensywny zawodowo. Bronikowski dorabiał jako ilustrator, fotograf, a nawet jako cieśla. Był współzałożycielem Wiadomości Mazurskich, pierwszego dziennika dla Warmii i Mazur. Tu został nakryty przez bezpiekę i aresztowany. Gdyby nie brawurowa ucieczka z pociągu, przez okno łazienki i skok na nasyp, pewnie nie miałby szans na dalsze, ciekawe życie.

Po ucieczce przyszły filmowiec ukrywał się we Wrocławiu. Razem z przyjacielem przemalowywali obrazy Marksa i Engelsa na świętych. Kiedyś Szwarc dał za dużo terpentyny i serce Jezusa – przed chwilą jeszcze komunisty – zaczęło ociekać farbą. I tak stał się cud, bo pielgrzymi byli przekonani, że serce krwawi. Ale to były zabawne czasy tylko w anegdocie. Stanisław sypiał również w ruinach kościołów, przytulały się do niego szczury. Dawały ciepło i ostrzegały o intruzach. Kombatanctwa jednak nie cierpiał. Choć zawsze z humorem opowiadał o przeszłości, to długo jeszcze nosił ze sobą broń ostrą i nóż. Po wielu latach ulubioną finkę podarował przypadkowemu nastolatkowi, który odwoził go na dworzec w Kielcach. Taki był. Działał impulsywnie, nieobliczalnie, czasem dziwacznie. – Niełatwo się z nim żyło – mówi wdowa po podróżniku, a w jej głosie słychać wielką czułość.

Zanim Joanna i Stanisław się poznali, Szwarc był już w związku i miał syna Jacka, który urodził się w 1951 r. Kilka lat później zaproszony przez Jana Parandowskiego późniejszy podróżnik wyruszył na swoją pierwszą daleką wyprawę. W tamtych czasach „daleka wyprawa” oznaczała coś zupełnie innego niż dzisiaj. W przypadku Stanisława to była Grecja. Uciekł tam po raz pierwszy od coraz trudniejszej codzienności.

Wkrótce kolega „pociągnął mnie” do telewizji – opowiadał potem w jednym z wywiadów. – Nie bardzo mi się tam podobało, gdyż przyszło mi współpracować z krewnymi ówczesnych władz państwowych. Niemniej poznałem tam też wielu wspaniałych i szlachetnych ludzi. Choć na początku tego nie chciano, to zaczęto mnie wypuszczać za granicę. Z podróży do Grecji i Mongolii przywiozłem pierwsze filmy. Później większość swoich wyjazdów organizowałem sobie sam lub korzystałem z pomocy przyjaciół.

W czasach, gdy trudno było gdziekolwiek wyjechać, Stanisław Szwarc-Bronikowski otwierał Polakom okno na świat. Pokazywał go w bardzo osobisty sposób, do bohaterów filmów podchodził jak najbliżej można. Równocześnie zachowywał do nich należny dys­tans i szacunek.

Widziałem ludność pierwotną w Australii, Nowej Gwinei, w Ameryce Południowej. Tego już nie ma, teraz nawet jak się do nich trafi, to są po europejsku odziani, technikę wprowadzają. Nagle gwałt, przebierają się w pierwotne stroje, bo przyjeżdżają cudzoziemcy z dolarami – wspominał potem w jednym z wywiadów. Do zastanej rzeczywistości podchodził z humorem, często czarnym. W 1965 r. dotarł na Papuę-Nową Gwineę. Formy tradycyjnego savoir-vivre’u Papuasów mogą szokować – notował. Pewien tubylec o imieniu Kaiku obdarowany scyzorykiem dziękował mi z głębokim przejęciem i rewerencją. Słowa jego przełożył speszony nieco misjonarz. „Tak cię lubię, że chętnie zjadłbym twoje genitalia”. Zaskoczony nie pytałem, czy aby na pewno nie po mojej naturalnej śmierci.

W czasach, gdy otrzymanie paszportu graniczyło z cudem, Szwarc-Bronikowski wchodził do światów niedostępnych dla innych. Obserwował obrzędy Uraonów w Indiach, łowił motyle i anakondy w amazońskiej puszczy, pływał w fiordach Alaski. – Kiedy pojechał do Ameryki Południowej, nie było go przez rok. Miałam świadomość, że tak wygląda jego praca, a ja byłam jak żona marynarza. Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać. Przywiózł stamtąd 21 km taśmy filmowej, którą potem montowałam wspólnie z Pawłem Żarnochem – wspomina Joanna Szwarc-Bronikowska.
Ze Stanisławem zakochali się od pierwszego wejrzenia, Weronika przyszła na świat w 1975 r. W ten sposób spełniło się marzenie Joanny o urodzeniu dziecka „temu mężczyźnie”. Nie wszystko jednak szło według planu.

– Pod koniec mojej ciąży Szwarc był w Indiach z synem, robili razem film. Miał tam wypadek i nie pozwolił mi o tym powiedzieć, dopóki nie urodzę. Ale zadzwonili do mnie z Lufthansy z informacją, że mąż będzie transportowany i potrzebne mu są w samolocie trzy siedzenia. – Trzy siedzenia? To on w trumnie wraca? – zapytała żona filmowca. – Okazało się, że jest w ciężkim stanie, w Himalajach spadał 50 m z grani, zatrzymał się na krawędzi i bardzo został sponiewierany. Miał złamaną kość udową z siedmiocentymetrowym przesunięciem. Ja urodziłam, a Stanisława przywieźli do Warszawy. W szpitalu lekarz powiedział mi, że arteriografia się nie udała i mężowi zostały dwie godziny życia. Dwie godziny?! Weroniczka dopiero co przyszła na świat, wszystko nieuregulowane… I wie pani, co mnie utrzymało przy życiu? Opowieść o szamanie.

Kilka lat wcześniej telewizja polska zaproponowała, żeby Szwarc zrobił film o rejsie dookoła świata Leonida Teligi. Kiedy Teliga dobił 30 kwietnia 1969 r. do Casablanki, filmowiec przyleciał do niego. Razem udali się na południe, do króla Sererów. Ten zaofiarował Telidze, że powróży mu z ognia. Wielki żeglarz odmówił jednak. Zmagał się z chorobą nowotworową, nie chciał wiedzieć, co go dalej czeka, zaproponował więc koledze, żeby skorzystał z proroctwa. Wróżbita zaczął Stanisławowi przepowiadać przyszłość: Poznasz jeszcze młodą kobietę i będziesz miał z nią dzieci. Podróżnik opowiedział tę historię żonie. Kiedy więc Joanna Szwarc-Bronikowska usłyszała, że mąż zaraz umrze, kurczowo uchwyciła się wróżby sprzed lat.

– Mam mu urodzić dzieci, urodziłam dopiero córkę. Nie może umrzeć – mówiła sobie. Lekarze uznali za cud, że Szwarc przeżył. On zaś z właściwą sobie przekorą wyszeptał do żony: – Do tanga poprosiła mnie śmierć, ale ja tę dziwkę przechytrzę.

Bez kompromisów

Po wypadku przestał podróżować tak daleko. Marzył jeszcze o zrobieniu filmu o górze Athos, autonomicznym okręgu zamieszkiwanym przez prawosławnych mnichów, ale uprzedziła go ekipa z Francji. Szwarc miał już wszystkie pozwolenia, a wtedy nie było o nie łatwo, kiedy okazało się, że Francuzi przywieźli ortodoksyjnym mnichom tzw. świerszczyki. Oburzeni gospodarze przestali na długie lata przyjmować dziennikarzy.

– Do tej pory zajmowałam się montażem filmowym, ale po urodzeniu przez mnie córki poprosił, żebym została w domu. Urodził nam się syn Łukasz, dziś montażysta filmowy. Stach zaczął robić filmy o Polsce, głównie o polskich jaskiniach, biżuterii i archeologii. Cykl o jaskiniach został nagrodzony w Barcelonie oraz w La Chapelle i dostaliśmy nawet za to parę groszy. My ciągle mieliśmy długi, bo mąż nie był na etacie. Telewizja dostarczała mu ekipę filmową, ale Szwarca wynagradzała dopiero po jakimś czasie, kiedy film był już skończony.

– Robił wyłącznie to, co go interesowało, i nie uważał, że należy się przejmować rachunkami. Zawsze coś można sprzedać i się wypłacić. Brzydził się pieniędzmi, mówił, że każdy idiota potrafi robić pieniądze – śmieje się Weronika Szwarc-Bronikowska. – Nie chodził na kompromisy, miał niesamowity szacunek dla ludzi prostych. Czasem wychodził niespodziewanie ze spotkań z, jak to nazywał, drobnomieszczańskimi osobowościami, bo zdecydowanie go nudziły, czas wolał poświęcić prostemu, przypadkowo spotkanemu hydraulikowi. Nie przywiązywał wagi do medali, którymi go nagradzano, potrafił je oddać innym. Unikał bankietów i wywiadów. Kiedyś robił z nim rozmowę pewien bardzo znany dziennikarz. To był telewizyjny dzień ze Stanisławem Szwarc-Bronikowskim. Nieoczekiwanie tata wrócił do domu już przed południem. Nie będę z baranem rozmawiał – oświadczył nam. Miał poczucie, że najlepsze lata przeżył w więzieniu i nie chciał tracić czasu na sprawy dla niego nieistotne.

W domu podporządkowywał sobie otoczenie. Otwarty na cały świat, nie potrafił okazywać uczuć najbliższym. Uważał, że bycie czułym nie jest męskie. To tylko dla kobiet. Joanna Szwarc-Bronikowska przyznaje, że mimo tego pozornego chłodu było dla niej oczywiste, że jest Duszką Stanisława, zaś to, że cała rodzina spędzała ze sobą mnóstwo czasu, miało wartość większą niż wszelkie deklaracje.

W oparach absurdu

Stanisław Bronisław Szwarc-Bronikowski wymyślił sobie sposób na życie, który przez cały czas nie pozwalał mu zbaczać z raz wybranej ścieżki. Do 1995 r., kiedy zakończył współpracę z telewizją (miał wtedy 78 lat), zrealizował ponad sto filmów popularnonaukowych, potem napisał jeszcze kilka książek. Gdy coś go uwiodło, starał się przekuwać to w profesję. I tak, w okresie fascynacji ogrodem, drzewami i kosmosem, powstała książka o najstarszych drzewach w Polsce. Po wypadku zagłębił się w historię Polski. Interesowały go pradzieje, słowiańskie obrzędy, pogańskie bóstwa. Poświęcił im Testament wieków nagrodzony Nagrodą Historyczną „Klio” w 1997 r. Wszystkie książki podróżnika zdobywały uznanie. Ostatni album pt. Świadkowie naszych dziejów ukazał się w 2000 r. Pewnie tych książek by nie było, gdyby nie najmłodsze dziecko, Łukasz. To on najpierw przepisywał w komputerze ręcznie pisane teksty podróżnika, a potem zmuszał ojca, żeby poznał trochę nowoczesnej technologii. Łukasz często był telefoniczną pierwszą pomocą. Tłumaczył ojcu, gdzie jest klawisz Enter i do czego służy Backspace.

– Znajomym chwalił się, że ma w domu kierowcę – sam nie miał prawa jazdy – gosposię, asystentkę i ogrodnika, czyli mnie – śmieje się Joanna Szwarc-Bronikowska. – Mieliśmy wspólne pasje, więc mnóstwo rzeczy robiliśmy razem. Czasem budził mnie o piątej nad ranem, bo nagle postanowił się skonsultować w sprawie jakiegoś tekstu. Wtedy mnie to denerwowało, dzisiaj mi tego brakuje.

– On zawsze był bezkompromisowy. Jeśli o czwartej nad ranem wymyślił, że teraz będzie rysować, wchodził do mojego pokoju i zabierał mi kredki. Był uroczy, ale równocześnie egoistyczny, skupiony na własnych potrzebach – dodaje Weronika. Na pracy tak bardzo się koncentrował, że nie zauważał niczego innego. Kiedyś zainteresował go jakiś kwiat w ogrodzie, wyszedł w kalesonach, ciągnąc za sobą małe radyjko, od którego kabel zaplątał mu się przy nogawce. Nehru też chodził w takich gaciach i zobacz, jaką karierę zrobił – uspokajał karcącą go żonę. Czasem miał na nogach tylko jedną skarpetkę. Nie obchodziła go sława, popularność, nie robili wrażenia znani ludzie. Nie miał zresztą pamięci do twarzy. Podczas wernisażu w Kazimierzu nad Wisłą podszedł przywitać się Gustaw Holoubek. Porozmawiali chwilę, a Szwarc pyta potem córkę: Skąd tę gębę znam? O Tyszkiewicz powiedział: Jakaś starsza pani, kiedyś była ładna, ale ma świetną biżuterię. Nie rozpoznawał również Olbrychskiego – kiedy ten wjechał konno na bankiet, uznał jednak, że „smarkacz ma dobry dosiad”.

– Tato był chory na alzheimera, jednak całe życie był tak ekstrawagancki, że trudno było dostrzec, kiedy abnegacja zamieniła się w chorobę. Tyle rzeczy nie miało dla niego znaczenia. Był ekscentrykiem – mówi Weronika.

Dom Szwarc-Bronikowskich do dzisiaj pełen jest pamiątek przywożonych z podróży. To oryginalne eksponaty, wysmakowane, unikatowe. Weronika chętnie pokazywała znajomym dmuchawę ze strzałkami nasączonymi kurarą albo miecz z Papui-Nowej Gwinei. Tubylec, od którego kupił go filmowiec, wytłumaczył, że to nóż Ndaro – straszliwego ducha i patrona inicjacji nad rzeką Ramu. Miecz, a właściwie potężny sztylet, używany był do bolesnego ranienia dorastających chłopców podczas inicjacji, a także do mordowania jeńców.
W 2003 r. Poszukiwacz Sensu Istnienia, jak nazywa go córka, otrzymał nagrodę Super Kolosa za „wędrowanie ku źródłom, ku poznaniu całości, ku syntezie”. W 2008 r. jury konkursu Travelery przyznało mu Grand Prix – doceniło jego wkład w poznanie innych kultur i życie z pasją. Dwa lata później znowu zaprosiła go do tanga „ta przeklęta dziwka”. Tym razem nie odmówił. Przynajmniej ona teraz się nie nudzi.

Reklama

Autor: Joanna Lamparska

Reklama
Reklama
Reklama