Reklama

Do skały Kazbeku miał być przykuty Amiriani, heros, który skradł bogom sekret ognia i wytwarzania wina, za co skazali go na wieczną mękę i samotność. Grecy wprowadzili Amirianiego do światowej popkultury, nadając mu bardziej sceniczne imię – Prometeusza. I kazali olbrzymiemu sępowi każdego dnia wyrywać wątrobę herosowi, który nie potrafi umrzeć. To nie jedyna legenda związana z Kazbekiem. Inna mówi o zaklętej pieczarze Betlemi, pustelni mnichów sprzed 15 wieków. Mają być w niej ukryte żłóbek Jezusa oraz namiot Abrahama. Gdyby odnaleziono namiot, należałby do najważniejszych relikwii judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Jaskini nie udało się znaleźć, ale i tak nazwa Betlemi należy do najmilszych sercu każdego idącego na Kazbek. Tak nazywa się tamtejsze schronisko.

Reklama

Szorstko i porowato

O świcie niebo było wytarte do czysta, a góra świeciła na czerwono. Była wyższa, niż myślałem. Przy budce naprzeciwko przystanku marszrutek wypożyczyłem czekan i raki za 10 euro dziennie. Przewodnik kosztowałby 150, więc poszedłem sam. Pierwszy etap, do świątyni Cminda Sameba, to półtorej godziny marszu.

– Daleko, co? – kierowcy sfatygowanych ład ćmili papierosy i strzykali śliną pod nogi. Czekali na kogoś, kto ich wynajmie.
– Daleko – westchnąłem.
– Musi być daleko – powiedział ten niski – ten kościół jest jak nasza dusza. Niepodległy i niezdobyty.
Za Sowieckiego Sojuza Rosjanie zbudowali kolejkę linową na szczyt. Do samego kościoła.
– No i gdzie ta kolejka? – w duszy zrodziła się nadzieja.
– Zburzyliśmy przy pierwszej okazji.
– Jak to?
– Im trudniejsza droga, tym silniejsza wiara – obaj pokiwali głowami.

Ścieżka była kompletnie pusta. Tylko trawa i strużka piasku. I tak ze 2 godz. Ostatkiem sił doszedłem do przełączki. Lodowiec wyciągał ku mnie swój brudny szary jęzor. Jego powierzchnia była szorstka i porowata. Zimno wsunęło mi język w mokrą nogawkę i dostałem gęsiej skórki. Z lodowcem jest tak jak z życiem – dopóki się poruszasz, masz jakieś szanse. Kiedy poczujesz się bezpieczny i urządzony, zaczynasz umierać.

Chmury siedziały tam okrakiem jak tatarscy jeźdźcy o krótkich, białych brodach, ale tu, gdzie leżałem, wciąż docierało słońce. Pod schroniskiem zwaliłem się jak kłoda. A to przecież tylko 3652 m. Gdzie mi tam do wierzchołka?

Poczułem, że kręci mi się w głowie. Gdybym usiadł nagle, pewnie bym zwymiotował, więc usiadłem delikatnie, jak ważka. Przede mną leżeli na wyciągniętych z namiotów karimatach zarośnięci faceci w towarzystwie brudnych dziewczyn o apetycznych kształtach, których nie potrafiły zamaskować ani polary, ani softszele. Gotowali herbatę.

Betlemi Hut wyglądała jakby od 1993 r. nikt tu jednak nie sprzątał. Wylądowałem na górnej pryczy.

Zmierzch przyniósł spadek temperatury. O jakieś 20 stopni. Wiatr przewiał chmury w dół, lodowiec pokazał swoje trupie, blade cielsko. Miał nagą, bladą skórę i był pomarszczony jak wieloryb. Słońce było już za Kazbekiem, ale ściany nad lodowcem wciąż lśniły na pomarańczowo i złoto.

– Pogoda się psuje – dwaj Niemcy pojawili się koło mnie jak duchy. Mieli goreteksowe kurtki. Właśnie takie, o jakich marzyłem od lat. Pogryzali kabanosy.
– Wstajemy o 23.30. Ruszamy o północy.
– Może bym z wami poszedł – zapytałem – nie mam liny. I nie znam drogi.
– A dasz radę?
– Byłem rok temu na sześciotysięczniku – skłamałem. – Byłem dwa lata temu...
– Okej – zgodził się Thomas – mamy linę.

Mrok jak smoła

Wiało okrutnie. Zapaliłem czołówkę. W kopnym śniegu wił się przed nami wątły ślad. Raki gryzły lodową skorupę. Było boleśnie pod górę.

Wchodzenie nocą ma dwie zalety. Kamienie nie sypią ci się na głowę, bo wszystko jest zmrożone. No i nie widać, ile jeszcze drogi przed tobą. A to pozwala nie zwariować. Nie wracać. Potem jest tylko krok. I kolejny krok. I lęk, że nie dam rady. Czekam, aż mnie dopadnie w tym mroku gęstym jak smoła, w bólu płuc, który za chwilę zaciśnie mi palce na gardle, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Nie wiem, ile czasu minęło. Wchodzenie jest rodzajem transu. Dbasz, żeby oddychać i podnosić nogi na przemian. Lewa, prawa, lewa, prawa. I żeby nie zgubić okruszków światła przed nosem. Bo idziesz ostatni. Jeśli zostaniesz – zgaśniesz.

Cieplej zrobiło się godzinę po wschodzie słońca. Widziałem swój polar cały siwy od szronu i zamarznięty oddech. Byliśmy blisko przełęczy. Śnieg mocno zmrożony i przewiany. Nocą tu nie padało. Mieliśmy szczęście. Ale kiedy spojrzałem w górę, przed siebie, osłabłem.

Lina napięła się niebezpiecznie. Szarpnęło. Na szczęście nie wyrwałem chłopaków z równowagi. Utrzymać się na lodowym stoku o nachyleniu 50 st. nie jest łatwo. Stanęli. – Sorry, muszę odpocząć – rzuciłem. Ciśnienie w głowie wypychało mi oczy z czaszki.

Dali mi 5 min. A potem ruszyli bez słowa. Szedłem na trzy. Dwa oddechy, jeden krok. Brzuch bolał. I zmrożone dłonie. Poza tym było mi dziwnie ciepło. Płynąłem w formalinie. Już, już miałem zemdleć, kiedy wszystko ustało. Lina, za którą goniłem, leżała bez ruchu.

– To co, po ciastku? – Thomas stał na szerokiej przełęczy. Johann grzebał w plecaku. Wyciągnął z niego termos. Odkręcił. Buchnęło parą. Kazbek wznosił się nad nami wielką, chłodną piramidą.
– No to teraz lodowa ścianka – Johann patrzył w stronę góry. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko raz, na granicy cienia i słońca, które wytoczyło się zza ogromnego cielska góry i z miejsca wzięło się do roztapiania sopli, w jakie zdążyły się przez te 5 godz. zmienić moje włosy. Nawet tego nie zauważyłem, ale teraz, kiedy po policzkach pociekła woda, zrobiło mi się zimno w głowę.

Nie szedłem szybciej niż dotąd, ale lina między Niemcami i mną nie była już tak napięta. Co znaczyło, że to oni idą wolniej.
– Może atakują ściankę? – pomyślałem i mocniej ścisnąłem w garści czekan. Porządny, staroświecki, o długim stylisku. Nie bardzo się nadawał do lodospadu, ale na stromy zalodzony stok był jak marzenie. Zacząłem wybierać do ręki makarony liny. Jeden zwój, drugi, trzeci. Nie chciałem zwalniać. Szedłem dwa kroki na cztery oddechy. Tuż przed oczyma miałem już raki Johanna. Cięły lód jak siekierą. Szedł wolno, ale mocno uderzał czubkami butów. Thomas też nie był daleko. Pomyślałem, że jesteśmy niebezpiecznie blisko siebie – gdyby któryś się potknął, lecimy. Żaden nie zdąży się ustawić, żeby wyłapać resztę. Ale dlaczego mielibyśmy polecieć? Przecież stok nie był bardziej stromy niż karkonoska Śnieżka. To znaczy, że dotarliśmy do przełamania, że jak podniosę oczy, zobaczę wreszcie lodową ściankę.

W brzuchu miałem węzeł, strasznie chciało mi się jeść. Przełknąłbym choćby ślinę, ale przecież nie miałem już nawet śliny. I wtedy usłyszałem. – Hoho! – krzyczał Thomas.
Podniosłem oczy. Zobaczyłem cały Kaukaz.
Byliśmy na Kazbeku.

Informator

Trasa: 16 km, czas: 3 dni, kiedy: sierpień

Dzień 1.
■ Tak jak wszyscy ruszamy z miejscowości Stepancminda (dawniej nazywanej Kazbegi).
■ Ważny punkt na trasie: legendarny klasztor Cminda Sameba. To najczęściej fotografowany budynek w całej Gruzji.
■ Wchodzimy na przełęcz Arsza, skąd dobrze widać lodowiec.
■ Przed nami lodowiec Gergeti, niebezpieczne, ale fascynujące miejsce warte osobnej wyprawy. Noc w schronisku.

Dzień 2.
■ Aklimatyzujemy się. Oswajamy z wysokością. Jedni idą na szczyt Ortsveri (4258 m n.p.m.), a potem wracają do schroniska, inni leżą, odpoczywają.

Reklama

Dzień 3.
■ Przez pierwszą godzinę idziemy do plateau. Potem 4–5 godz. do przełęczy pod Kazbekiem.
■ Ostatnie pół godziny bywa trudne. Niektóre partie trasy bywają oblodzone. Do schroniska można wrócić w 2–3 godz.

Reklama
Reklama
Reklama