Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. W Marsa Alam musisz umieć się targować
  2. Przeżyć ALL inclusive
  3. Poznałam beduińską gościnność
  4. Spotkanie pełne emocji

Zakładam maskę i wchodzę do wody, po chwili pływam między rybami, które przypominają rajskie ptaki, o kolorach i kształtach tak fantazyjnych, że oglądam ten zaczarowany świat z dziecięcym zachwytem. Trudno oderwać wzrok od jaskrawo ubarwionych ryb motyli, wargaczy z wydatnymi ustami i dużymi oczami z czarną obwódką jak u pandy. Papugoryb z pyszczkami w kształcie ptasich dziobów, których łuski błyszczą niczym brokat. Są też wśród nich najeżki i rozdymki, które stawiają kolce i powiększają swoją objętość, kiedy się czegoś wystraszą, dzięki czemu drapieżnik nie jest w stanie ich połknąć. I mnóstwo innych rybich piękności. Podglądam je, gdy pływają w parach, grupach, ławicach – ukrywają się między fragmentami raf, skubią polipy lub czmychają przede mną, choć staram się jak najmniej im przeszkadzać.

Świat raf koralowych i ich mieszkańców wciąga mnie coraz bardziej. Woda przy plaży ma konsystencję i temperaturę zupy, nieco dalej ochładza się, dając przyjemną odmianę, kiedy na zewnątrz jest 38 st. C, a na niebie żadnych chmur. Jest też idealnie przezroczysta, o obłędnie turkusowym kolorze, a dzięki wysokiemu zasoleniu unoszę się na niej, a właściwie lewituję bez wysiłku. Już samo to daje niewyobrażalny relaks. Czasami zamykam oczy, oddycham głęboko, rozkładam ramiona i poddaję się sile fal, czując, jak mnie rozluźniają, przepełniają szczęściem i błogością. Podobno w Morzu Czerwonym żyje ponad 1200 gatunków ryb i 350 gatunków koralowców, nie licząc innych stworzeń. To nieprawdopodobne bogactwo, które tutaj mam na wyciągnięcie ręki.

W Marsa Alam musisz umieć się targować

Przyjechałam do Marsa Alam skuszona opowieściami o bogactwie i dostępności jego raf koralowych wprost z hotelowych plaż. I jest to prawda. Może egzotyczne rybki nie pływają tu w takich ilościach jak w bardziej odległych częściach tego akwenu, ale z kolei tutaj mogę się cieszyć ich towarzystwem, ilekroć przyjdzie mi na to ochota.

Marsa Alam to stosunkowo młody kurort po egipskiej stronie Morza Czerwonego. Położony daleko na południu, jakieś 4 godz. drogi od Hurghady – ciągnie się dziesiątkami kilometrów wzdłuż wybrzeża, mając za plecami Pustynię Arabską ze szczytami wznoszącymi się na ponad 1500 m. Nie jest to właściwie nawet miasto, w klasycznym rozumieniu tego słowa, a raczej ciąg większych lub mniejszych kompleksów hotelowych z prywatnymi plażami. Taka spokojniejsza alternatywa dla innych egipskich kurortów.

Marsa Alam nie ma też klasycznego centrum, z deptakiem wypełnionym restauracjami, sukiem, sklepami z pamiątkami, klubami. Namiastką czegoś takiego jest Port Ghalib z mariną, skąd wypływają statki na pobliskie rafy. Jednak wystarczy godzina, żeby zwiedzić to miejsce. I kupić orientalny dywan, ciężkie od skórzanych nut i oud perfumy, słodycze, papirusy lub inne mniej lub bardziej oryginalne pamiątki. Atmosfera jest leniwa i senna, a sprzedawcy ożywiają się, dopiero kiedy z busów wysypują się potencjalni klienci. I jak to w Egipcie, musimy się nastawić, że każdy nasz kontakt wzrokowy zostanie bezwzględnie wykorzystany. A jeżeli dotkniemy jakiegoś towaru albo zapytamy o cenę, to już po nas. Sprzedawcy ściągną go nawet z najwyższej półki, rozłożą przed nami i zaczną swój taniec. Te okulary są obecnie najmodniejsze, w tej sukience, którą właśnie oglądam – trzy rozmiary za dużej – będzie mi najpiękniej, te perfumy to arabski afrodyzjak, a ten dywan to prawdziwy unikat z wielbłądziej wełny.

Najpierw mam mierzyć, wybierać, a dopiero potem będziemy rozmawiać o cenie – słyszę w każdym sklepie. Ci wytrenowani we wszelkich socjotechnikach, mówiący chyba wszystkimi językami świata handlowcy nie wypuszczą nas z pustymi rękami. Dlatego targuję się zgodnie z wielowiekową tradycją i udaje mi się zbić cenę o ponad połowę, choć mam świadomość, że i tak przepłaciłam.

Przeżyć ALL inclusive

Życie w Marsa Alam skupia się jednak w obrębie mniejszych lub większych hoteli przypominających twierdze otoczone wysokimi murami, ze szpalerami kołyszących się na powitanie wysokich palm. Te ośrodki zapewniają wszystko; od pełnego wyżywienia w formie bufetów czy à la carte w restauracjach z widokiem na morze, w których szczególnie romantycznie robi się o zachodzie słońca – po wszelką rozrywkę. A wśród niej królują zajęcia jogi, masaże, aerobik w basenach, animacje dla dzieci, parki rozrywki ze zjeżdżalniami, huśtawki do sesji zdjęciowych dla zakochanych, dyskoteki, kursy nurkowania i bary z drinkami oraz sziszą. Można tu też zrobić zakupy, a nawet skorzystać z usług medycznych – w razie potrzeby.

To miasta w miastach, z których właściwie nie ma powodu wyjeżdżać. A żeby wyjechać, trzeba się trochę wysilić, zamówić specjalny transport, znieść często wielogodzinną podróż do kolejnej atrakcji.

Wakacje all inclusive, powód żartów, opowieści o Grażynach i Januszach, o romansach w stylu filmu Darling I Lowe Ju, pijaństwach, bo drinki, choć często niewiele w nich alkoholu, w tych temperaturach ścinają z nóg momentalnie. I to ciągłe nagabywanie personelu: „Jak się masz? Skąd jesteś, habibi? Ile masz lat? Prawie za darmo!”. Przez dzień lub dwa czuję się, jakbym powtarzała ten sam lekko zmodyfikowany scenariusz. Ale szybko zauważam, że kiedy nie zostawiam przestrzeni na interakcje – mam spokój. I wkrótce jestem tu na własnych zasadach. Czytam, spaceruję, odpoczywam. A kiedy mam ochotę, udzielam się towarzysko. Śniadanie, plaża, snorklowanie, obiad, plaża, snorklowanie, kolacja, spacer po plaży. Powtarzalność i rutyna odmieniana przez wszystkie przypadki. Można powiedzieć nuda, ale jakże była mi ona potrzebna, z każdym dniem doceniam ją coraz bardziej. Zaczynam rozumieć sens takich wakacji, zwłaszcza że hotele są na tyle rozległe, że nawet na plaży i w wodzie mogę być niemal sama.

Morze Czerwone oferuje nurkom nowe możliwości odkrywania podwodnego świata fot: Anadolu / Contributor / Getty Images
Morze Czerwone oferuje nurkom nowe możliwości odkrywania podwodnego świata fot: Anadolu / Contributor / Getty Images Anadolu / Contributor / Getty Images

Poznałam beduińską gościnność

– Te ziemie są własnością Beduinów – wyjaśnia Mohamed, jeden z lokalnych przewodników, którzy opiekują się gośćmi podczas fakultatywnych wycieczek. Ten 28-latek z pokaźnym wąsem jest zawsze uśmiechnięty i pogodny, nawet kiedy mówi trudne rzeczy. Sam pochodzi z Kairu i tam ma narzeczoną, ale od skończenia studiów pracuje w Marsa Alam, a w rodzinnym mieście spędza wakacje. Intensywnie uczy się też języków, poza angielskim, niemieckim i rosyjskim chce mówić jeszcze po polsku i ukraińsku. Podczas wycieczki do obozu beduińskiego opowiada o rdzennych mieszkańcach tych terenów.

– Beduini, których żyje tu około pół miliona, mają swojego niezależnego od rządu przywódcę, a prawo tutaj opiera się na Koranie. I to właśnie oni władają nie tylko Marsa Alam, ale też Hurghadą czy Szarm el-Szejk. Żeby więc wybudować hotel na tej ziemi, każdy inwestor musi najpierw uzyskać ich zgodę – w zamian oprócz podatków zapewnić też pracę lokalnej ludności. Dawniej Beduini żyli w namiotach, hodowali wielbłądy, zajmowali się handlem i celebrowali gościnność, która w tych wyjątkowo ekstremalnych warunkach jest niepisanym prawem. Jeżeli tutaj rozbija się obóz, to jest też zawsze namiot dla gości. Mogą oni liczyć na herbatę, kawę i coś do jedzenia – opisuje Mohamed.

Przez tysiąclecia Beduini nauczyli się, jak się wyżywić, wyleczyć, podróżować po pustyni. Znają ją, rozumieją, szanują. Ja już po 15 minutach od zjechania z szosy w boczną drogę tracę orientację. Terenówka podskakuje na milionach małych kamieni, kurz dostaje się do środka. Za oknem przesuwają się pomarańczowe góry i doliny, tworząc postapokaliptyczną scenerię Mad Maxa. Słońce powoli zsuwa się z nieba. Już zapomniałam, jak piękne potrafią być zachody słońca na pustyni. Upał oblepia mnie i jednocześnie wysusza niczym mumię, osłabia i rozleniwia. Ale o tej porze już nieco odpuszcza, co sprawia, że kiedy dojeżdżamy na miejsce, mam siłę, by wspiąć się na jedną ze skalnych półek.

Zachód słońca nad obozem Beduinów to obowiązkowy punkt programu. Poszarpane góry zalewa miodowa poświata. A kilka minut później wszystko gaśnie. Sam obóz okazuje się atrakcją stworzoną na potrzeby turystów. Są tu więc namioty z dywanów i koców, gdzie zostajemy poczęstowani gorącą arabską herbatą, która smakuje wybornie, więc zamawiam kolejne. Wielbłądy, na których można pojeździć, a bardziej zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia. Jest też szczelnie zakryta pani, która rozwałkowuje ciasto i wypieka na ognisku pyszne tradycyjne płaskie chleby.

Jest wreszcie sklep – który robi na wszystkich największe wrażenie. Niczym jaskinia Aladyna, niepozorny z zewnątrz, oszałamiający w środku. Bo czego tu nie ma: pachnące herbaty w wiklinowych koszach, wonne olejki i perfumy, mydła, wszelkie kosmetyki, suszone owoce, przyprawy, oleje, słowem skarby. Można się tu zatracić na długie godziny, wąchając, wmasowując, dotykając i podziwiając różne specyfiki. Na szczęście zaczyna się właśnie kolacja, bo przepadłabym w tym miejscu z kretesem.

Idziemy do budowli przypominającej amfiteatr, gdzie na stołach poustawiano wielkie misy wypełnione sałatkami, humusem, mięsem, ryżem i chlebem. Każdy nakłada sobie wybrane potrawy według potrzeb i zasiadamy na widowni. Zaczyna się nocny spektakl. Taniec z ogniem, spektakularne akrobacje w wykonaniu muskularnego atlety Isly wywołują aplauz szczególnie płci pięknej. Tym większy, że rozgrzany tancerz wie, że się podoba, więc czaruje widownię kolejnymi sztuczkami. A potem na arenę wkracza wirujący derwisz i rozbija bank.

Spotkanie pełne emocji

Następnego dnia nad ranem ruszamy z hotelu na wycieczkę, której celem jest wodne safari z możliwością oglądania delfinów. Mohamed twierdzi, że popłyniemy do miejsca, gdzie niemal codziennie pojawiają się te wspaniałe ssaki. Szansa zobaczenia stada wynosi jakieś 90 proc., jednak to dzikie zwierzęta i nigdy nie ma stuprocentowej gwarancji – asekuruje się przewodnik.

Zawsze na pocieszenie zostanie nam pływanie wśród innych morskich stworzeń. Wcześniej byłam na rafie, która nazywa się Marsa Mubarak, a wypływa się na nią z Portu Ghalib. Widziałam tam cudowne rajskie ogrody, tak piękne, kolorowe, z niewiarygodną liczbą żyjących organizmów, że wciąż pamiętam swój zachwyt nad tym fascynującym podwodnym światem. Nie mniejsze wrażenie zrobiły na mnie też raje i żółwie zielone. Jeden olbrzym pływał w towarzystwie ryb podnawek, które przyssały się do jego pancerza i towarzyszyły mu wszędzie niczym pasażerowie na gapę. Ryby te przyczepiają się do swoich żywicieli i karmią resztkami z ich stołu, najczęściej są nimi rekiny lub inne drapieżniki. Podobno potrafią przyssać się tak mocno, że nie sposób ich oderwać. Na Mubaraku można również spotkać manaty zwane krowami morskimi, potężne łagodne zwierzęta, które żerują na tamtejszych łąkach, jednak mnie nie było to dane.

Do mariny Hamaty, wyglądającej jak opuszczona baza z Gwiezdnych Wojen, skąd odpływają statki – docieramy po dwóch godzinach, rejs zajmuje kolejne trzy. Kiedy wreszcie cumujemy przy Sataya Dolphin Reef, płytkiej lagunie na Morzu Czerwonym, są tu już inne jednostki. No cóż, nie tylko ja chcę zobaczyć delfiny. – Laguna ma 5 km długości i kształt półksiężyca, to jedno z najpiękniejszych miejsc do nurkowania – zapewnia Mohamed. Jednak na razie delfinów nie ma, dlatego skupiam się na innych mieszkańcach raf. Podziwiam kosmiczne kształty i kolory koralowców, fioletowe, różowe, żółte, zielonkawe, kremowe – w tysiącach form przypominających krzewy, kaktusy, drzewa, wachlarze i liście. Wspaniałe ukwiały i gąbki, wśród których przemieszczają się ławice ryb.

Reklama

Po godzinie z żalem wracam na obiad na statek. I kiedy już powoli zbieramy się, żeby odpłynąć – ktoś daje sygnał, że właśnie zbliża się duże stado delfinów. Z daleka rozpoznaję ich charakterystyczne sylwetki wyskakujące ponad wodę. Podobno te fascynujące ssaki przypływają tutaj, żeby odpocząć, posilić się i pobawić. Wkrótce się przekonuję, że kontakt z nimi, nawet odległy, jest doświadczeniem niemal mistycznym. Te istoty w jakiś niepojęty sposób sprawiają, że sama możliwość patrzenia na nie i cieszenia się ich obecnością wyzwala we mnie lawinę emocji. Nie mogę opanować wzruszenia, jak w przypadku spotkania z kimś bardzo bliskim, z kim straciliśmy kontakt na lata.

Reklama
Reklama
Reklama