Wszystkie kolory Rumunii
Samochodem podróż przez ojczyznę Draculi.
Zieleń
Gęsta, mająca w sobie coś pradawnego. Trochę posępna. Idziemy kamienistą ścieżką wijącą się po lesie Parku Narodowego Apusenii w północnej Rumunii. Ta klucząca pomiędzy smukłymi świerkami kreska zmierza na szczyt krasowego wąwozu. Podchodzi pod krawędź rozpadliny, ocierając się o mającą dobre sto metrów otchłań, której tak bliska obecność wprowadza mięśnie moich nóg w lekkie drżenie. Skalne balkony pozwalają na moment wychynąć z tkwiącego w bezruchu lasu i spojrzeć w wapienne leje, które natura przez tysiące lat wyżłobiła w przedziwne kształty, zostawiając w miękkiej skale labirynty niekończących się jaskiń. Kilka spojrzeń w dół i powrót w plamę ciemnej zieleni. Ten las jest nieruszony ręką człowieka. Pełen wykrotów i powalonych pni, historii upadków i szaleńczego wzrostu. Kępy miękkiego mchu ściągają wilgoć z powietrza jak gąbka. Wysokie paprocie tworzą gęstwinę, w której spodziewasz się dostrzec jakieś prehistoryczne zwierzęta. Ich zbielałe szczątki znaleziono zresztą w czeluściach tutejszych jaskiń, w tej największej – Jaskini Niedźwiedziej – odkryto kości 140 niedźwiedzi, które przemierzały tę krainę blisko 15 tys. lat temu.
Czerń i szarość
Ciemny pas asfaltu przebijający się przez Karpaty. Z uporem wspinający się na szczyty, by za chwilę opaść w doliny i rozgałęzić się pomiędzy zabudowaniami wiosek. Poruszamy nim kawalkadą samochodów subaru, które wyruszyły do Rumunii w ramach cyklicznej imprezy Subariada. Tym razem w wersji „light”, bez pokonywania trudnych bezdroży i zapomnianych ostępów, do których niezbędny jest napęd na cztery koła. I choć zupełnym przypadkiem w tę podróż wybrały się akurat same auta świetnie radzące sobie poza utwardzonymi drogami, równie dobrze jej uczestnikami mogliby być właściciele niskich samochodów jeżdżących po ulicach miast.
Czerń asfaltu traci wyrazistość, przechodząc w szarość, gdy decydujemy się odbić w szutrowane dróżki, prowadzące ku kaskadzie Varciorog. Po deszczu trakt jest zalany kałużami w połowie połykającymi koła naszych aut. Z szybami zabryzganymi od błota dojeżdżamy w pobliże wodospadu. Jest koniec dnia i niebo zalało się deszczową szarością. Kaskada opada jednym skokiem z wysokości 15 m, żłobiąc w żwirowym podłożu lej. Drobinki wody wirują w powietrzu, osiadając na włosach i tocząc ciężkie krople po świerkowych gałęziach.
Grafit
Grafitowym odcieniem mienią się ściany kopalni soli Salina Turda. Mineralne bryły wydobywano tu już w czasach rzymskich, eksploatację definitywnie zakończono w 1932 r., a od 26 lat wydrążone podziemne tunele można zwiedzać.
W półmroku rozświetlonym pojedynczymi lampami pokryte naciekową warstewką soli ściany tuneli wyglądają jak ze szkła. Wykrzyczane w Komnacie Echa słowa uciekają w mrok i nieznaną przestrzeń, wracają, potęgując się i nachodząc na siebie. Ponoć echo potrafi tu powtórzyć dźwięk nawet dwadzieścia razy.
Drewnianymi schodami schodzę na dno gigantycznej sali głównej. Przechodzę obok amfiteatru, diabelskiego młyna, toru do kręgli. Schodzę niżej i niżej, docierając do komnaty wypełnionej stojącą w bezruchu wodą. Co jakiś czas wypływają na nią niewielkie łódki – za 15 lei przed 20 minut można popływać po słonym jeziorze ukrytym w trzewiach ziemi. Stoję na drewnianym pomoście, a od ścian komnaty odbija miękki sopran i męski baryton. Para przypadkowych gości - młodych śpiewaków - niespiesznie wiosłując, wyśpiewuje operowe arie. Na kilka minut przestrzeń zamienia się w dwa dźwięki: wędrujące pod sklepienie nuty i skrzypienie wioseł w dulkach.
Biel
Metalowe schody prowadzą mnie w dół. Z każdym krokiem zanurzam się w nieruchome zimne powietrze. Dzień jest upalny, niemal letni i granicę, w której spotyka się masa gorącego powietrza z mroźnym oddechem sączącym się z ogromnej dziury da się niemal dotknąć. Przebijam się przez nią i momentalnie grabieją mi dłonie. Z 30 stopni C. temperatura w jednej chwili zjeżdża do zera.
Pestera Scarisoara – jaskinia lodowa Scarisoara – jest drugim pod względem wielkości podziemnym lodowcem w Europie. Częścią parku narodowego Apuseni. Drewniana kładka, zainstalowana z myślą o odwiedzających, zatacza pętlę po pieczarze, której sufit podpierają lodowe stalagnaty. Idę nad zmrożoną taflą wody, stawiając uważnie kroki na śliskich deskach. Chłodne powietrze stoi, szczypiąc w policzki. Przez szerokie, otoczone skalnym pierścieniem wejście nie wdziera się nawet jeden podmuch wiatru. U progu leżą zwały śniegu. Stoję na samym środku bryły lodowej o powierzchni 80 tys. m sześć.
Proces lodowacenia trwa tu nieustannie, niczym w zaklętym kręgu. Gdy latem się ociepla, część lodu topnieje, ale każdej zimy na powierzchni przybywa nowa warstwa. To wielki, pełen bieli przekładaniec – najstarsze pokłady leżące u podstawy lodowca mają blisko 4 tys. lat. Naukowcy wyciągnęli z nich mnóstwo danych dotyczących dawno minionego świata, znajdując w lodowych próbkach zapis o odległych pożarach, zmianach temperatury, pyleniach roślin.
Gdy wspinam się po schodach, wychodząc z lodowych czeluści, zderzam się z ciepłym powietrzem i blaskiem słońca. Przyzwyczajone do półmroku oczy buntują się, zamieniając na moment wszystko w rozpaloną biel.
Niebieski
Śmierć ma kolor błękitu i jest najweselszą częścią życia. Ponad 800 dębowych krzyży przy kościele w Sapancie to kronika ludzkich zdarzeń. Codziennych zmagań i radości. Z drewnianych nagrobków patrzą setki wyrzeźbionych twarzy. Rolnik, pasterz, cieśla, nauczyciel, ksiądz. Pijaczek. Przyjechaliśmy do tego lasu krzyżu o dziewiątej rano, przed pojawieniem się autokarów z wycieczkami. Na pobliskich stoiskach z pamiątkami i rękodziełem panuje jeszcze letarg. Sprzedawcy rozwieszają dopiero towar, osuwając się co chwila w minuty bezruchu spędzone nad kubkiem z kawą.
Ion Stan Petras, miejscowy rzeźbiarz i poeta, pewnego dnia zapragnął rozprawić się z gasnącą pamięcią o zmarłych. Zabrał się za rzeźbienie nagrobnych krzyży, ozdabiając je epitafiami na temat pochowanych osób, zostawiając w drewnie ich wizerunek i pociągając na koniec całość pędzlem zanurzonym w niebieskiej farbie (ten odcień nazywany jest dziś „niebieskim z Sapanty”). Z tej prostej czynności uczynił dzieło swojego życia. Krótkie wersy lirycznych pieśni sprowadzają życie miejscowych do esencji – w kilku zdaniach mieści się wszystko, czym zmarły zapisał się w historii wsi. Bywa w tym sporo humoru, ludzkich słabostek, czasem nieco heroizmu. Sporo prostego, szczęśliwego życia.
Wesoły Cmentarz – tak nazywają to miejsce. Petras odebrał śmierci cały tragizm, pokazując, że jest ona po prostu naturalnym zdarzeniem, zrządzeniem losu. Gdy patrzę, jak niebieskie kolor krzyży przechodzi gładkow w błękit nieba, jestem gotowy w to uwierzyć.
tekst: Michał Głombiowski
1 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
2 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
3 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
4 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
5 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
6 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
7 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
8 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
9 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
10 z 11
Wszystkie kolory Rumunii
11 z 11
Wszystkie kolory Rumunii