"Zrozumiałam, że chcę wolności i poczucia, że to ja decyduję". Anna Książek o potrzebie nomadycznego stylu życia
Przez lata Anna Książek próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie: "no dobra, to czego ja chcę"? Zrozumiała, że chce wolności i poczucia, że to ona decyduję o moim życiu. Chce zmieniać świat, jakkolwiek górnolotnie to nie brzmi. Mniej więcej wtedy powstało przesłanie projektu, który postanowiła zrealizować w drodze: „Twórz swoją historię, zmieniaj świat”. Przedstawiamy fragment książki autorstwa Magdy Bębenek - "Świat naszych marzeń".
- Magda Bębenek
Książka Magdy Bębenek "Świat naszych marzeń" została napisana z myślą o wszystkich tych, którzy zastanawiają się, jak wprowadzać pozytywne zmiany do życia swoich i innych oraz jak dokładać swoją cegiełkę do uzdrawiania systemów, instytucji i mechanizmów, w których funkcjonujemy.
Jest to kolejna pozycja z serii "Polka potrafi", promującej inspirujące historie kobiet, które mają odwagę spełniać marzenia i iść za głosem serca. Tym razem autorka skupia się na temacie zaangażowania ekologicznego, społecznego i politycznego, wraz ze swoimi bohaterkami snując wizję świata, w którym chciałyby żyć i pokazując, jak możemy go współtworzyć już dziś.
Bohaterką rozdziału „Lepszego momentu nie będzie” jest Anna Książek- (podróżniczka, aktywistka i współprowadząca projekt „Exchange the world”.
Lepszego momentu nie będzie
Trafiłam na nią chyba ze dwa lata temu i od razu zachwyciłam się tym, co robi – w przeszłości marzyłam o podobnym stylu życia. Dopiero w trakcie wywiadu, który przeprowadziłyśmy pomiędzy koronami puszczańskich drzew, okazało się, że nasze ścieżki przecięły się dużo wcześniej - po ukazaniu się pierwszej „Polki” zaprosiła mnie do wzięcia udziału w projekcie, który wtedy prowadziła, o czym zupełnie nie pamiętałam. Z zaproszenia nie skorzystałam, a szkoda, ponieważ ominęło mnie kilka lat inspiracji, którą dzieli się ze światem i z tymi, którzy są w jej życiu.
Spokojna, osadzona w sobie, z bogactwem doświadczeń i podejściem do życia, które najlepiej oddaje słowo „ciekawość”. Jakiegokolwiek wątku nie poruszyłybyśmy w trakcie jej odwiedzin na Podlasiu, wszystko było „ciekawe” i „interesujące”. Jak same się za chwilę przekonacie, określenia te idealnie wpisują się też w jej obecne życie. Cieszę się niezmiernie na to, co zaraz przeczytacie, ponieważ jej projekt oraz praca, którą wykonuje, osiągają dokładnie taki efekt, jaki ja chciałabym osiągać swoimi działaniami. Napełniają głowę pomysłami, dodają skrzydeł, poszerzają horyzonty i umacniają w przekonaniu naszej sprawczości i życiowej przedsiębiorczości.
Ogromną wartością w moich oczach jest nie tylko to, co robi, ale i jak to robi. Od kilku miesięcy zgłębiam temat gospodarki alternatywnej opartej na wymianie i darze oraz staram się wprowadzać jej elementy w różnych obszarach swojej działalności. Nasza rozmowa utwierdziła mnie w przekonaniu, żeby poszukać konkretnych sposobów na to, jak moje książki i prowadzone przeze mnie spotkania mogą wspierać ten alternatywny model świata.
Do tej pory w jej warsztatach udział wzięło ponad trzy tysiące osób z całego świata, przeprowadziła też dwadzieścia kilkudniowych kursów, pod koniec których uczestnicy i uczestniczki mogą ze śmiałością przyglądać się temu, jak zabrać się za wprowadzanie upragnionych zmian. Czuję, że przeczytanie spisanej tu opowieści może mieć dla Was taki sam wpływ!
Poznajcie Anię.
Mam poczucie, że nawyk odpowiadania sobie na pytania dotyczące mojego życia i rozmawiania o ważnych rzeczach narodził się w harcerstwie. Wyjeżdżaliśmy na trzy tygodnie na obóz albo na dwa dni do lasu, albo na kilka godzin za miasto i nie mieliśmy zwyczaju rozmawiania o pogodzie, ale o zmienianiu świata. O tym, co nam się nie podoba, i co możemy z tym zrobić. Przesłanie harcerstwa – zostawianie świata lepszym niż się go zastało – było zawsze dla mnie ważne. Robiliśmy różne rzeczy, od zbierania karmy na schronisko przez prowadzenie zajęć dla dzieci. Z perspektywy czasu myślę, że niektóre z nich nie miały takiej wartości, jak ja sobie wtedy wyobrażałam, ale wszystkie te działania wyrabiały w nas poczucie, że posiadamy moc, żeby wpłynąć na to, jak wygląda rzeczywistość. Odbyliśmy wiele rozmów o wartościach i marzeniach, a także o tym, co chcemy osiągnąć w życiu, czy jak budować relacje. I to wszystko we mnie głęboko zostało.
Podobnie jak nawyk wyznaczania sobie priorytetów i tworzenia wizji na kolejne lata – szczególnie na tych liderskich stopniach harcerze ustalają, co chcą osiągnąć przez następny rok czy dwa i stawiają sobie konkretne cele w tych obszarach. Każdy ma swojego opiekuna czy opiekunkę, którzy ich w tym wspierają. Gdy kończyłam studia z psychologii, miałam za sobą sześć lat aktywności jako trenerka w ZHP oraz dużą wiedzę i doświadczenie w pracy z ludźmi. Było to możliwe tylko dlatego, że ktoś kiedyś we mnie uwierzył i powiedział mi: „Spróbuj! Jak się nie uda, to trudno. Świat się nie zawali!”. Ta wiara i wynikająca z niej wolność tworzenia dodały mi skrzydeł. Dzisiaj mam trochę bardziej krytyczne podejście do pewnych aspektów ZHP, jednak to właśnie dzięki tej organizacji trafiłam na świetnych ludzi, liderów i liderki, którzy stworzyli mi przestrzeń do tego, żeby zmieniać świat. Przede wszystkim też umacniali we mnie przekonanie, że jest to możliwe. Wydaje mi się, że to właśnie dlatego zawsze podejmowałam dosyć świadome wybory i wiedziałam, jak chcę żyć. Moi rodzice nigdy mi niczego nie narzucali, a ja szybko nauczyłam się brać odpowiedzialność za swoje czyny i decyzje.
Gdy miałam dwadzieścia pięć lat, wyjechałam na wymianę studencką do Portugalii. To był ostatni rok moich trzecich studiów. Myślałam, że kiedy go skończę, będę już naprawdę wolnym człowiekiem i wyruszę w podróż życia. Jednak w ostatnim tygodniu pobytu w Portugalii poznałam Włocha, Andreę, w którym się zakochałam, co pozmieniało wszystkie moje ówczesne plany. Jest to długa i romantyczna historia, która w tamtym momencie skończyła się tak, że przestałam myśleć o podróżowaniu po świecie, a zamiast tego wróciłam do Polski. Przez rok byliśmy w związku na odległość, następny rok mieszkałam we Włoszech, potem z kolei Andrea wrócił ze mną tutaj. Gdy wylądowałam we Włoszech, przyszedł większy kryzys, który był początkiem myślenia o tym, co dalej. Pierwszy raz w życiu nie miałam pracy i było to dla mnie szokujące, czułam się taka niepożyteczna! Po tym trudnym roku i powrocie do Polski przez dwa lata próbowałam sobie odpowiedzieć na pytanie: no dobra, to czego ja chcę?
W procesie tym zrozumiałam, że na pewno chcę nomadycznego stylu życia, na pewno chcę zmieniać świat, jakkolwiek górnolotnie to nie brzmi, bo zawsze było to kluczową częścią mojego życia. Na pewno wolności i poczucia, że to ja decyduję o moim życiu, a nie jakiś system, który w dodatku nie funkcjonuje tak, jak funkcjonować powinien. Czułam, że żyjemy w jakimś Matrixie, a nie chciałam być jego częścią. Bardzo ważne było też, że pragnęłam żyć według swoich wartości i potrzeb, a nie tego, co „powinnam”, ponieważ te wszystkie „powinnam” są bardzo złudne. Mniej więcej wtedy powstało przesłanie projektu, który postanowiliśmy realizować w drodze: Create your story, change the world, czyli „Twórz swoją historię, zmieniaj świat”. Najpierw poznaj swoje wartości i marzenia, zrozum, kim jesteś, a potem wykorzystuj to do zmieniania świata na lepsze. Gdy już oboje zrozumieli, czego chcą, wyruszyli w podróż. Chcieliśmy jechać dookoła świata, bo… chcieliśmy jechać dookoła świata. (śmiech)
Długo się zastanawialiśmy, gdzie by zacząć, i padło na Azję Południowo-Wschodnią. Głównie dlatego, że byliśmy zmęczeni już europejskim podejściem do życia, gdzie wszystko poznaje się racjonalnie, z poziomu głowy, i nie ma przestrzeni na inny sposób odbierania rzeczywistości. Wydawało mi się, że na poziomie intelektualnym odpowiedziałam już sobie na wszystkie ważne pytania i nie mogłam znaleźć żadnego, które sprawiłoby, że poznałabym siebie głębiej. Chciałam innej perspektywy. Równocześnie zależało nam na tym, żeby to podróżowanie miało jakiś sens. Takie jeżdżenie dla jeżdżenia szybko stałoby się nudne i nic nie wniosłoby do świata, a to było dla nas bardzo ważne.
Na początku myślałam, że będę rozmawiać z poznanymi po drodze kobietami i robić im zdjęcia, ale to byłoby trochę wykluczające dla Andrei. Zaczęliśmy zastanawiać się, jak nadać naszemu podróżowaniu jakieś wspólne ramy i zainspirowaliśmy się moim doświadczeniem w fundacji Ashoka. Jest to organizacja pozarządowa, która zajmuje się wspieraniem innowatorów i innowatorek społecznych. Członkowie i członkinie organizacji wyszukują takich ludzi, np. twórcę Wikipedii czy ruchu slow food, i wybierają ich na tzw. Ashoka fellows. Na świecie jest już ich ponad trzy i pół tysiąca, a w Polsce około osiemdziesięcioro, najwięcej w Europie. Każdy dzień pracy w fundacji zaczynałam od czytania historii kogoś, kto rozwiązał problem, który przez pokolenia był uważany za kompletnie nierozwiązywalny. Mało tego, najczęściej robił(a) to w taki sposób, że myślałam sobie: serio? Przecież to jest takie proste! Dawało mi to ogrom energii i budowało we mnie przekonanie, że ja też chcę robić coś dobrego. I wtedy wpadliśmy na pomysł, że będziemy takich ludzi szukać, ale działających na mniejszą skalę. Nie takich Ashoka fellows, którzy najczęściej są już ludźmi znanymi, ale „małych” bohaterów i bohaterek, którzy z jakiegoś powodu i w jakiś sposób ten świat zmieniają – nazwaliśmy ich światozmieniaczami.
Światozmieniacze i światozmieniaczki to osoby, które wychodzą ze znajomości swoich wartości i mocnych stron oraz potrzeb, a następnie zmieniają świat wokół siebie na lepsze. W naszym projekcie interesują nas osoby, które w swoich małych społecznościach próbują wprowadzić jakąś zmianę, ekologiczną czy społeczną, na lepsze. Równocześnie to, czym jest taka „zmiana”, zależy od kontekstu. Na przykład to, że ktoś prowadzi biznes w Kambodży, w którym ludzie pracują osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu i mają ubezpieczenie zdrowotne, jest światozmieniające. Ale w Europie by nie było, bo u nas to norma. Szukamy więc przeróżnych historii. W trakcie przygotowań do wyjazdu zastanawialiśmy się, jak my je będziemy znajdować, a okazało się, że to jest w ogóle najłatwiejsza rzecz z całej tej podróży. Generalnie jest tak, że światozmieniaczy jest bardzo łatwo znaleźć, wystarczy po prostu zapukać w odpowiednie drzwi. Ale jak się już znajdzie pierwszą osobę, to ona mówi o drugiej, piątej, dziesiątej i potem już nie można wyjechać z danego kraju czy regionu, bo tylu jest tych ludzi . Naprawdę, o nich się nie mówi w mediach, ale jest ich bardzo wielu. Do tej pory byliśmy w trzydziestu czterech krajach w Azji Południowo-Wschodniej, Europie, na Bałkanach, Kaukazie i w Ameryce Południowej.
Poznaliśmy tam setki niezwykłych osób. Teraz koncentrujemy się już tylko na pomysłach, jakby to powiedzieć, ciekawszych trochę, bo gdybyśmy chcieli opisać każdą osobę na świecie, która robi coś dobrego dla swojej społeczności czy środowiska naturalnego, to musielibyśmy ich opisać miliony!
Przeprowadzanie wywiadów ze światozmieniacz(k)ami było więc trochę takim pomysłem, żeby nadać rytm naszej podróży, a trochę takim, żeby przyczynić się do wprowadzania pozytywnych zmian. W pierwszym roku opowiadaliśmy historie poznanych ludzi głównie przez naszego bloga i media społecznościowe. Po tym czasie uznaliśmy jednak, że polubienie czegoś na Facebooku jest spoko, ale to jednak za wiele nie zmienia, więc zaczęliśmy prowadzić prezentacje na żywo oraz stworzyliśmy program pięcio-sześciodniowych warsztatów, które nazwaliśmy Changemaker Course, czyli Kurs Światozmieniaczy. Są to kompleksowe szkolenia dla osób, które chcą zacząć realizować własne projekty, ale też przyjrzeć się swoim wartościom, marzeniom i możliwościom. Oprócz tego robimy też dużo sieciowania, czyli łączenia ze sobą różnych ludzi i organizacji. Jeśli np. gadamy z właścicielem(-ką) biznesu społecznego, mającym konkretne problemy, a dwa tygodnie wcześniej rozmawialiśmy z kimś, komu udało się te same wyzwania pokonać, to nawiązujemy między nimi kontakt. Jeśli ktoś chce założyć biznes, który wspiera osoby starsze, w ramach inspiracji podajemy jej czy jemu namiary na dziesięć takich inicjatyw rozsianych po całym świecie. Współpracujemy też z organizacjami, które rozdaj dofinansowania i szukają fajnych projektów, którym można zaufać i przekazać granty. Wszystko, co robią, sprawia, że są trochę takimi zapylaczami, roznosząc idee z miejsca na miejsce. Poprzez opowiadanie jednej społeczności, co zadziałało w piętnastu innych, podsuwają jej członkom konkretne rozwiązania, dodatkowo pokazując, że ich wprowadzenie w życie jest jak najbardziej realne.
Oczywiście cały czas myślimy, na ile to, co robimy, jest skuteczne i wartościowe, a na ile możemy zrobić więcej. Jednocześnie też nie zabijamy się taką myślą, że nieustannie musimy coś robić, bo to do niczego dobrego nie prowadzi. Mamy nadzieję, że to, co robimy, służy światu, równocześnie nie mając wątpliwości, że służy nam. Przede wszystkim projekt ten daje nam poczucie celu i współudziału w czymś dobrym, przyczyniania się do pozytywnej zmiany oraz wspierania ludzi, którzy tę zmianę wprowadzają.
Myślę, że ogromnym przywilejem jest to, że codziennie spotykamy osoby, które robią niesamowite rzeczy i są niesamowite same w sobie. To jest mega inspirujące i dodaje energii. Przy takim stylu podróżowania jak nasz, cały czas spędzamy z lokalnymi ludźmi, nie śpimy w hotelach czy hostelach. Z tego rodzi się też drugi ogromny przywilej – doświadczania tego, że ktoś dzieli się z nami swoją codziennością. To jest w ogóle magia podróży, że przez chwilę żyjesz czyimś życiem, co się przecież normalnie nie zdarza. Wydaje mi się, że dzięki temu lepiej rozumiem świat oraz ludzi i ich różnorodność.
Najtrudniejsze pytanie, z którym się zazwyczaj spotykam, brzmi: „Jakie miejsce lub projekt najbardziej zapadły ci w pamięć?”. Tego nie da się w ten sposób ocenić. Najczęściej opowiadam jednak o miejscach, w których staliśmy się częścią danej społeczności. Jednym z nich jest wioska Sandeck w Kambodży, w której uczyliśmy angielskiego. Dotarliśmy do niej kompletnie z dala od turystycznego szlaku, bez dostępu do wody i elektryczności, za sprawą Dana, który stamtąd pochodzi. Standardowo tamtejsze dzieci kończą co najwyżej podstawówkę – do szkoły średniej jest dosyć daleko, a poza tym są potrzebne do pracy na polu ryżowym – a Dan pewnego dnia powiedział: „Zamierzam iść do szkoły średniej!” i jak powiedział, tak zrobił. Po kilku latach znalazł pracę w Phnom Penh, stolicy kraju, a z zarobionych pieniędzy zaczął wspierać rodzinę i sąsiadów. Pewnego dnia jego kuzyn oświadczył, że on też chciałby się uczyć angielskiego, bo znajomość języka jest furtką do innego świata. Potem przyszło jeszcze paru jego kolegów, a gdy po kilku latach byliśmy tam my, przez sześć dni w tygodniu angielskiego uczyło się już dwieście dzieci. W tej chwili, po kolejnych trzech latach, uczniów i uczennic jest już czterysta Jak udało się rozwinąć ten projekt od zaledwie jednego ucznia do czterystu, w wiosce na końcu świata?
Dan po prostu znalazł jakąś osobę, która potrafiła sklecić pięć zdań po angielsku i spytał, czy nie uczyłaby dzieci raz dziennie przez godzinę. Od tego zaczęli. Z czasem coraz więcej dzieci pytało, czy i one mogłyby dołączyć. Pierwszych sześćdziesięcioro Da sponsorował ze swojej pensji. W momencie, kiedy dzieci przybywało, a on nie mógł finansować kolejnych uczniów, na szczęście również rodzice zaczęli dostrzegać wartość nauki angielskiego i łatwiej było poprosić ich o opłacenie czesnego, czyli dwóch dolarów miesięcznie.
Wcześniej były ku temu dwie główne przeszkody: po pierwsze, w takim miejscu ludzie nie za bardzo mają pracę i pensję, a więc i pieniędzy brak; po drugie, początkowo nie rozumieli wartości nadprogramowej edukacji. Gdy Dan uparł się, że będzie chodził do szkoły dłużej niż jego rówieśnicy, mieszkańcy wioski myśleli, że robi to z lenistwa, bo nie chce mu się pracować na farmie. Kiedy pracujesz na polu ryżowym, to wieczorem będziesz miała co jeść. Jak idziesz do szkoły, być może będziesz miała więcej do jedzenia, ale dopiero za dziesięć lat. Trudno się dziwić takiemu podejściu, ale myślę, że nasza obecność trochę pomogła w tym aspekcie. Byliśmy pierwszymi białymi w ich wiosce i po raz pierwszy w życiu dorośli zobaczyli, że z nami można się dogadać naprawdę tylko po angielsku. Gdy chcieli się z nami skomunikować, musieli wołać swoje dzieci. To, że dzieci przez tydzień się z nami uczyły, oczywiście nie zmieniło ich życia, ale dało frajdę i motywację do dalszej nauki.
Myślę, że najważniejszy wpływ nasza obecność wywarła na nauczycielu. Zobaczył, że są inne metody pracy niż czytanie z książki i recytowanie z niej zdań. On strasznie chciał się nauczyć, w jaki sposób uczyć, a przecież nikt mu nigdy nie powiedział, jak być nauczycielem! Zostawiliśmy mu różne materiały pomocnicze, z których korzystamy na co dzień i które również jemu bardzo się przydały. Trzeba mieć świadomość, że żaden z tych nauczycieli nie mówi świetnie po angielsku, ale mają już oni jakieś podstawy, które mogą i chcą przekazać dalej. Podobnie jest ze starszymi dziećmi, które po pewnym czasie są już w stanie prowadzić zajęcia dla młodszych grup.
Pierwszych dwieście osób uczyło się w jednej sali, na siedem zmian. Sala ta stoi pod rodzinnym domem Dana – jednak nie jest to sala w ujęciu europejskim, bo składają się na nią ławki, które stoją pod dachem i… już. Teraz, kiedy dzieci jest dwa razy więcej, stworzyli kolejną. Pomagaliśmy im też trochę w zdobyciu pieniędzy od holenderskiej organizacji HE Space, dzięki czemu wybudowali toaletę, a także salę, w której mają lekcje informatyki (dostali komputery od innej organizacji) czy lekcje grania na tradycyjnych kambodżańskich instrumentach muzycznych.
Obecnie dzieci przyjeżdżają na zajęcia rowerami z różnych wiosek, często dwadzieścia kilometrów w jedną stronę. Nieraz było tak, że dzieci przychodziły na angielski na szóstą rano, podczas gdy od czwartej pracowały przy ryżu, a o siódmej zaczynały lekcje w regularnej szkole. Innym przykładem świetnego projektu światozmieniającego jest zespół muzyczny Latin Latas z Kolumbii. Został założony przez Andreę, która pracowała w slumsach na przedmieściach Bogoty. Chciała ona tworzyć muzykę z mieszkającymi tam dzieciakami, ale nie mieli pieniędzy na instrumenty. Postanowili zbudować je sami ze śmieci, których wokół było mnóstwo. Początkowo uczyli się składania instrumentów muzycznych z Internetu, a przez lata doszli do takiej wprawy, że dzisiaj mają cały zespół, w tym np. gitarę zrobioną z pudełka po czekoladkach. Potrzebny prąd generują za pomocą roweru, a ich system nagłaśniający jest zbieraniną kabli z różnych zepsutych maszyn, które Andrea nauczyła się składać w jedną funkcjonalną całość. Mikrofonem jest natomiast… suszarka do włosów.
Oczywiście można było powiedzieć: „Dzieciaki, nie będziemy tworzyć muzyki, bo nie mamy pieniędzy na sprzęt” albo można go było zbudować ze śmieci. Teraz Latin Latas są już stosunkowo znanym zespołem, można ich znaleźć na YouTube, zarabiają na koncertach. Muszą się mierzyć z opinią ludzi, że skoro grają na śmieciach, to powinni to robić za darmo, ale powoli przełamują ten stereotyp. Obecnie zarabiają wystarczająco, żeby się z tego utrzymywać i organizować warsztaty dla dzieciaków. Dodatkowo pokazują w praktyce, że zero waste może funkcjonować na bardzo wielu różnych płaszczyznach.
(…)
To jest w ogóle ciekawe, że ci wszyscy ludzie, których poznajemy, są tak różni, a jednocześnie tak bardzo do siebie podobni. Przeprowadzając z nimi wywiady, pytamy ich między innymi o to, co jest potrzebne do zmieniania świata. Najczęściej pojawiającą się odpowiedzią jest empatia. Nie chodzi o robienie czegoś za drugiego człowieka, bo zakładamy, że my wiemy, co mu pomoże, ale o umiejętność prawdziwego bycia z tym człowiekiem i zbudowania z nim relacji. To nie jest łatwe, bo czasami myślimy, że empatią jest to, co mnie się wydaje, co ja czułabym w czyjejś sytuacji, ale to nieprawda. Empatią jest zobaczenie drugiego człowieka, wysłuchanie go i pobycie z nim. Zmienianie świata nie polega na tym, że teraz ja przyjdę i coś zrobię, bo wiem, co tobie się to przyda, a raczej na wzmacnianiu danej osoby, żeby sama mogła wprowadzać zmiany, których pragnie.
Kolejna rzecz, która się bardzo często pojawia, to praca w grupie. Świata nie da się zmienić samej, współpraca z innymi osobami jest kluczowa. Na pewno pojawiają się też cierpliwość i wytrwałość, bo wcale tak nie jest, że wymyślamy jakieś magiczne rozwiązanie i wszystko po prostu działa. To nie jest ścieżka usłana różami, a raczej prowadząca ciągle pod górę, z czekającymi po drodze porażkami. Choć z drugiej strony, w mojej definicji, tak naprawdę jedyną porażką jest nie podnieść się ponownie, bo zawsze pojawią się potknięcia i błędy. Szczególnie w obszarze działalności społecznej, w której te potknięcia pojawiają się pewnie nawet częściej niż w innych. Kluczowe jest więc, żeby próbować mimo wszystko, za każdym razem z trochę innej strony.
Więcej: magdabebenek.pl/produkt/polka-potrafi-swiat-naszych-marzen/
1 z 1
Książki autorstwa Magdy Bębenek Świat naszych marzeń.